s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
znów Cesię po schodkach do ogrodu. Gdy się znalezli przed domem, rzekł w
formie wyjaśnienia: - Krystyna jest ochmistrzynią jeszcze z czasów
dzieciństwa mej matki. Jest bardzo stara, trochę niedosłyszy, a przytem
ostatnie, smutne zdarzenia pozostawiły w jej umyśle pewien ślad...
Przytrafia jej się zapominać o różnych wypadkach... Pamięć nie dopisuje
często biedaczce... Czasem do tego stopnia, że miesza umarłych z żywymi...
- Jakie to piękne jabłonie, szkoda, że tak marnieją! Nie widziały ręki
ogrodnika chyba od lat! - ozwała się nagle Cesia, wyczuwając zmianę w
głosie Jerzego. - A tak. To prawda. Ten ogród, widzi pani, dłużej jeszcze
nie zaznał opieki, niż sad rosiański. Drzewom, niosącym owoce, potrzeba
umiejętnej, rozumnej ręki, któraby kierowała ich rozwojem. Tak samo dzieje
się z ludzmi. Czasem Bóg cofa swą litościwą dłoń... - A wówczas... -
szepnęła Cesia mimowoli. - A wówczas taki człowiek żyje bez jutra...
Zatraca powoli linje swojego rozwoju, a wreszcie, ot, jak to drzewo...
zamiera. XVIII. - To wprost niewiarogodne - rzekła Cesia, gdy już siedzieli
w powozie - ile we mnie przez te pół roku zaszło zmian zasadniczych. I
muszę przyznać, że nowy światopogląd zawdzięczam, niemal w całości, staremu
proboszczowi. - A więc owe codzienne odwiedziny przyniosły pani korzyść? -
Tak, wielką. Nauczyłam się... Czy ja wiem, jak to określić? Widzi pan,
wyrosłam w środowisku, dziwnie niesprzyjającem kształtowaniu się
rzetelnych, zdrowych pojęć. Teraz rozumiem, że to miasto wypacza człowieka.
Miasto, jeżeli nawet nie zakorzenia w duszy złych instynktów, skrzywionych
wyobrażeń - w każdym razie nie dopomaga do prostego, normalnego rozwoju.
Jakie ja do niedawna miałam pojęcie, co to jest nienawiść i miłość,
kłamstwo i prawda, wina i zasługa? W mieście, które jest wielkiem
nagromadzeniem mrowia ludzkiego, wszelkie instynkty, dobre i złe, ścierają
się ze sobą, walczą - a rezultatem tych ustawicznych starć jest właśnie owa
średnia proporcjonalna etyki, która ma może więcej pobłażliwości dla
występków ludzkich, ale stanowczo mniej szacunku dla cnoty. Biorę za
przykład siebie... Najłatwiej zawsze mówić o sobie, prawda? Otóż byłam
typowym okazem tej przeciętności etycznej, której nauczycielem jest miasto.
Wierzyłam święcie, że jestem dobrą katoliczką, choć moje praktyki religijne
ograniczały się często do krótkiego pacierza, odmawianego raczej z
przyzwyczajenia. Kto spędził kilka lat w klasztorze, jak ja, ten wie, jaką
rutyną może tchnąć modlitwa młodej dziewczyny, w którą wpojono wiele
dogmatów, nie nauczywszy ich zgłębiać i pojmować. Tak samo z innemi
obowiązkami: spełniałam je, ot tak, potrosze mechanicznie. Sądziłam, że nie
czynić zle jest już cnotą. Dopiero ksiądz Midowicz uprzytomnił mi, że nie
istnieje nic pośredniego między winą a zasługą. Wszystko, co nie jest
Dobrem, jest Złem: nie wystarcza nauczyć się rozróżniać piękno od brzydoty.
Z chwilą, gdy człowiek jest zdolny rozgraniczyć we własnem pojęciu te dwa
przeciwieństwa, niema dróg do wyboru. Jest tylko jedna, w kierunku Piękna.
- I pani znalazła tę swoją ścieżkę? - Zdaje mi się, że tak - odparła -
teraz tylko trzeba nie tracić jej z oczu. Człowiek, dążąc do udoskonalenia,
powinien ustawicznie mieć przed oczami ideał, prawda? Naturalnie, że nauka
Chrystusa zamyka w sobie wszystkie zdobycze duszy... Ale zbyt jestem
ułomna, zbyt uboga, aby o własnych siłach iść za najdoskonalszym wzorem
człowieczeństwa... I tutaj również przyszedł mi z pomocą kochany, stary
proboszcz... - Co pani doradził? - Pokazał mi na żywych ludziach, na moich
bliznich, do jakich, rezultatów doprowadza praca nad sobą, dokonywana z
pobudek miłości, nadziei i wiary. Opowiadał mi dużo o pańskiej matce...
Darnowski patrzył pilnie na drogę, po której bokach falowało niskie,
zielone żyto. Nagle zwrócił twarz w stronę Cesi i uważnie spojrzał jej w
oczy. - Ma pani słuszność - rzekł. - Od takiej kobiety, jak moja matka,
można się wiele nauczyć. Dojeżdżali już do Rosianki. Dwa psy podwórzowe
poczęły głośno ujadać, ale poznawszy swoich, umilkły. Jerzy ocknął się i
powtórzył głośno myśl, snującą się jeszcze wkoło poruszonego przez Cesię
tematu. - Tak, one umiały żyć. - Niech pan spojrzy - krzyknęła Cesia nagle
- ktoś przyjechał przed chwilą! Kilka osób, bo stoją aż dwa wehikuły! - To
konie z Kątów. Gnatowscy zjechali całym taborem! - zauważył Darnowski
głosem, zdradzającym znudzenie. Jakoż na ganku siedzieli wszyscy w
komplecie: podtatusiały jegomość z łysą jak kolano czaszką, okazałej tuszy
matrona, której strój zdradzał staranne podtrzymywanie dogasających
wdzięków, dwie panny w wielkich, słomkowych kapeluszach i synalek,
uderzająco podobny do ojca, nawet z mocno przerzedzonej czupryny. Całą tę
gromadkę zabawiał rozmową Górski w śmiesznie, widocznie naprędce związanym
krawacie i krzywo zapiętej marynarce. - O, są zbiegowie! - huknął na widok
zbliżającej się pary. - Honor podwieczorku uratowany! Panno Cesiu, błagamy
o herbatę! O całe morze herbaty! - W tej chwili - odpowiedziała, witając
się z gośćmi. Panna Maneta Gnatowska chłodno podała jej rękę, młodsza jej
siostra, Irena, szepnęła: - Ja pani pomogę, dobrze? Wchodząc do
przedpokoju, Cesia usłyszała głos "pani matki", nieco trzeszczący i
akcentujący z cudzoziemska sylaby: - Odwiedzając Rosiankę, myśleliśmy
właśnie, że i kochanego pana Jerzego tutaj znajdziemy. Kochany pan Jerzy
zapomniał o naszych Kątach... - Aaskawa pani... doprawdy... - odpowiedział
Darnowski. Resztę zdania pochłonęła wymowa panny Irenki, która udała się za
Cesią do kredensu: - Jaka pani opalona! - zawołała z dziwną mieszaniną
podziwu i litości nad takiem kalectwem, poczem dodała tajemniczo: - Podobno
tego roku opalenizna uchodzi w Paryżu za shocking? Podobno strasznie modne
są teraz blade cery z podkrążonemi oczami... Słyszała pani o tem? - Na
szczęście, nie jesteśmy w Paryżu - uśmiechnęła się Cesia, a panna Irenka
dorzuciła jeszcze bardziej tajemniczym tonem: - Jestem pewna, że Maneta
używa daleko więcej pudru, niż zwykle. Dlatego jest taka blada. Mama
niepokoi się i narzeka, że Maneta nie je, a ja dobrze wiem, czemu! Chce
koniecznie mieć płaską figurę, jak na żurnalach, a tymczasem, ha ha ha,
biedaczka ma taki... wydatny biust! Młodsza panna Gnatowska wybuchnęła
niepochamowanym, dziecięcym śmiechem. Układając na talerzyku drobnemi,
zwinnemi rączkami wędliny, paplała dalej, czując najwidoczniej gwałtowną
chęć podzielenia się z Cesią całym zasobem swych wiadomości "światowych". -
Co do mnie, jestem strasznie zadowolona, że jeszcze nie noszę gorsetów.
Przyznam się pani, że ja strasznie lubię wszelkie sporty... Jazdę konno,
wiosłowanie, wogóle ruch... Ja nawet lubię gospodarstwo... To strasznie
przyjemnie karmić kury, indyki i brać do ręki maluchne, żółte kaczęta!
Perliczek zato nie znoszę! Gdy wyjdę zamąż, nie będę miała ani jednej
perliczki u siebie! Mają takie brzydkie trupie główki i przerazliwie
krzyczą... Czy pani lubi drób? Ja - bo przepadam za nim. Na szczęście
gospodarstwo podobno wchodzi w modę zagranicą! Widziałam w angielskiej
ilustracji nowy fason fartuszków. Bardzo elegancki, bardzo "smart..." Muszę
koniecznie sprawić sobie podobny. Będę go kładła do wyrabiania ciasta. Ja
strasznie lubię miesić ciasto! To takie zabawne!... Maneta mówi, że ja mam
wulgarne upodobania, ale to tak przyjemnie wylepiać malutkie, okrągłe
placuszki, albo zaglądać do pieca, czy baby rosną... Kiedy byłyśmy w
Mińsku, wie pani, podczas wojny, mama z Manetą chodziła na bale, a ja byłam
za mała, więc zostawiali mię w domu. Wtedy Walerja, nasza kucharka, dawała
[ Pobierz całość w formacie PDF ]