s [ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Miałem dwanaście lat. Spędzałem rodzinne wakacje w Anglii. Wiedziałem,
że ojciec miał problemy w pracy, ale byłem pewien, że sobie poradzi. Jak mogłoby
być inaczej? - Zamknął oczy. - Jednak ojciec stracił patent. Przez dziesięć lat opra-
cowywał recepturę tego kremu, a Aziz mu ją ukradł. Ojciec stracił firmę, majątek i
pozycję.
- Z winy mojego brata. - Tamsin spłonęła ze wstydu. Stanęła za Marcosem i
oparła rękę na jego ramieniu. - Tak mi przykro.
- Z dnia na dzień mój ojciec przeistoczył się z giganta w cień człowieka. Moja
matka wciąż płakała. Diego miał ledwie dziewięć lat i nic nie rozumiał. A ja wie-
działem tylko tyle, że skrzywdzono moją rodzinę i chciałem zmusić tych, którzy to
zrobili, by ponieśli karę - kontynuował cicho, wyglądając przez okno.
- I co zrobiłeś?
- Uciekłem. - Spojrzał na nią z ironicznym uśmiechem. - Oszczędzałem na
nowy latawiec dla brata. To miał być prezent urodzinowy. Uznałem, że zgroma-
S
R
dzona kwota wystarczy na bilet samolotowy do Madrytu. Zamierzałem znalezć lu-
dzi winnych za nieszczęście moich najbliższych.
Był taki młody, pomyślała. Jak to musiało wpłynąć na jego życie?
- Dojechałem autostopem na lotnisko Heathrow. Moi rodzice domyślili się,
dokąd pojechałem i ruszyli za mną. To była deszczowa noc. Wpadli w poślizg na
zakręcie na M25. Uderzyli w ciężarówkę i dostali się pod jej koła. Moi rodzice
zginęli na miejscu. Diego żył jeszcze przez godzinę, a przynajmniej tak mi powie-
dziano. Nie było mnie przy nich, bo próbowałem kupić na lotnisku bilet do Madry-
tu za dwanaście funtów.
- Marcosie - szepnęła, a łzy spłynęły jej po policzkach.
Wbił w nią wzrok.
- Winisz mnie za ich śmierć - warknął.
- Nie! - Ucałowała jego dłoń i przycisnęła ją mocno do policzka. - To nie
twoja wina. Byłeś dzieckiem. Nie mogłeś wiedzieć, że...
- Przestań kłamać! - Odsunął się od niej. - Obwiniasz mnie. Widzę to w two-
ich oczach.
- Nie obwiniam cię. - Nakryła usta dłonią. - O mój Boże. Nic dziwnego, że
targa tobą taki gniew. Ty nie chcesz zemścić się na Azizie ani na moim bracie, ale
na sobie. Każesz się za śmierć najbliższych.
Twarz Marcosa stężała.
- Więc zostaw mnie w spokoju, bym mógł zrobić to, co muszę.
- Marcosie, proszę. To nie twoja wina. Musisz to zrozumieć. Kocham cię...
- Wez swoją miłość, Tamsin - odparł ochrypłym głosem. - Nie zasługuję na
nią. Nie chcę jej.
- Nie!
Spróbowała go pogłaskać, ale jej na to nie pozwolił. Zamiast przyjąć jej
pieszczotę, otworzył drzwi biura.
S
R
- Przyrzekłaś, że wyjedziesz z Madrytu, więc oczekuję, że dotrzymasz słowa.
- Odwrócił się do asystentki. - Amelito, panna Winter musi wylecieć dzisiaj do
Londynu. Zarezerwuj dla niej bilet.
- Si, seor.
Zwrócił ku Tamsin kamienną twarz.
- Gdybyś kiedykolwiek potrzebowała pieniędzy albo innego rodzaju pomocy,
albo jeśli pojawi się dziecko, bezzwłocznie skontaktuj się z moimi prawnikami.
Obiecaj, że tak postąpisz.
- Nie zostawiaj...
- Obiecaj - powtórzył ostro.
- Obiecuję. - Azy płynęły jej po twarzy. - Proszę, Marcosie. Porozmawiaj ze
mną. Musi istnieć inny sposób...
- Nie mamy o czym rozmawiać. Twoja przyszłość jest w Londynie, a mnie
drogi prowadzą do Maroka. - Mrugając szybko, odwrócił się do niej plecami. - %7łe-
gnaj, Tamsin.
Szejk Mohamed ibn Battut al-Maghrib mieszkał w imponującej, trzypiętrowej
cytadeli z wieżami zwieńczonymi blankami. Otoczona ufortyfikowaną osadą kazba
mieściła się na wschodzie od Agadiru, w odosobnionej oazie w pobliżu gór Anty-
atlas.
Przez muszarabę Tamsin spoglądała spod przymrużonych powiek na słońce
zachodzące za górami. Niebo przypominało kolorową kanwę utkaną z czerwonych
i fioletowych włókien. Splotła ręce, żeby opanować drżenie. Po wszystkich wyda-
rzeniach minionego dnia powinna być otępiała.
Straciła miłość swojego życia, a godzinę pózniej odkryła, że nie jest w ciąży.
Na początku przerażała ją myśl o urodzeniu dziecka Marcosa. Wyobrażała sobie, że
do końca życia będzie wspominała ukochanego, ilekroć na nie spojrzy. Bardzo
szybko zrozumiała jednak, że go pragnęła.
S
R
- Szejk może panią przyjąć - odezwał się starszy mężczyzna po angielsku z
wyraznym arabskim akcentem.
- Dziękuję.
Mężczyzna skrzywił się z dezaprobatą. Przytrzymał dla niej drzwi, ale za-
chował przy tym dystans, jakby obawiał się znalezć zbyt blisko kobiety na tyle
szalonej, żeby podróżować samotnie do odległej wioski al-Maghribów znanych w
całym Maroku z produkcji nie tylko oleju arganowego, ale także sztyletów i broni
palnej.
Na wieść o jej planach Sheldon zaproponował, że dotrzyma jej towarzystwa,
ale Tamsin odmówiła.
Uznała, że jest zbyt zajęty rozwodem, żeby zaprzątać sobie głowę jej proble-
mami. Ponadto pomógł jej bardziej, niż mogła się spodziewać.
I tak Tamsin wyruszyła w podróż sama. Chciała udowodnić, że potrafi pora-
dzić sobie w twardym męskim świecie, nawet z sercem roztrzaskanym na tysiące
kawałków.
Ruszyła korytarzem, unosząc długie spódnice. Chociaż na głowie miała chus-
tę, która ukrywała włosy przed wzrokiem mężczyzn, szła prosto, dumnie unosząc
głowę. Pod stopami miała tkane dywany, a nad głową woluty i bogate wzory. Ele-
ganckie meble zdobiły salę, do której wkroczyła. Szejk siedział pośrodku na je-
dwabnej sofie i palił fajkę wodną. Naprzeciwko niego stało niskie biurko. Spojrzał
na nią, ale nie wstał.
- Ach, oto zbiegła narzeczona mojego bratanka - rzekł po angielsku, wbijając
w nią jasne oczy. - Ciekaw jestem, dlaczego chciałaś się ze mną spotkać. Usiądz,
proszę.
Tamsin zajęła pierwsze krzesło z brzegu. Podczas podróży samolotem ćwi-
czyła przemówienie, którym zamierzała oczarować szejka, ale zdenerwowanie
sprawiło, że wydusiła tylko:
- Dziękuję. Od razu przejdę do rzeczy.
S
R
Starzec skinął głową. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl