s [ Pobierz całość w formacie PDF ]

Fergusson, czyniąc zadość żądaniu misyonarza, długo opowiadał o Francyi. Ten słuchał go uważnie i łzy ciekły mu
z oczu. Biedny człowiek ściskał dłonie Joe'go i Kennedy'ego, a ręce jego były rozpalone od gorączki. Doktór
przyrządził mu parę szklanek herbaty, którą chory wypił z apetytem.
- Jesteście odważnymi podróżnikami - powiedział on - i wasze ryzykowne przedsięwzięcie uda się wam; ujrzycie
znowu waszych krewnych, przyjaciół, ojczyznę...
Misyonarz znów popadł w takie osłabienie, że musiano go położyć. Fergusson trzymał go przez parę godzin na
rękach. Nie mógł zapanować nad sobą, patrząc, jak życie szybko ulata, czyżby mieli go znów utracić, wyrwawszy z
objęć śmierci? Doktór opiekował się chorym z największą pieczołowitością, dzięki temu nieszczęśliwy stopniowo
odzyskiwał przytomność.
Z urywanych słów księdza dowiedziano się jego historyi.
Misyonarz był biednym, młodym człowiekiem z Aradon, wsi w Bretanii, już od młodości marzył, aby zostać
księdzem. Z życiem ascetycznem chciał połączyć życie pełne niebezpieczeństwa i wstąpił do zakonu księży
Misyonarzy. W 20 roku życia opuścił swą ojczyznę i udał się do niegościnnych wybrzeży Afryki, a stamtąd, pomimo
licznych przeciwności, dotarł do plemion, zamieszkujących górne dopływy Nilu. Przez dwa lata daremne były jego
usiłowania celem nawrócenia niewiernych. Jedno z najdzikszych plemion Nyambarra uwięziło go; znosił
najstraszniejsze katusze, ale pomimo to nie ustawał w nauczaniu i nawracaniu. Plemię to w jednej z walk z
sąsiadującym szczepem zostało rozbite, a jego pozostawiono na pobojowisku w mniemaniu, że wyzionął ducha.
Zamiast jednak powrócić tam, skąd przyszedł, prowadził dalej swą pielgrzymkę. Najspokojniejsze czasy, jakie
przeżył, były te, kiedy uważano go za idyotę; przyswoił sobie narzecza tych okolic i nie przestawał nawracać.
W ten sposób przebiegał jeszcze przez dwa lata barbarzyńskie kraje, gnany nadludzką siłą, której tylko Bóg
użyczyć może.
Od roku przebywał wśród "Barafri", jednego z najdzikszych plemion Afryki.
Przywódca tego plemiona zmarł przed paru dniami, a ponieważ misyonarza obwiniono o przyczynienie się do jego
śmierci, postanowiono go zgładzić. Męczarnie jego trwały od 40 godzin, miał on umrzeć, jak słusznie przypuszczał
doktór, następnego południa. Gdy usłyszał odgłosy strzałów, odezwała się w nim chęć do życia. - Na pomoc, na
pomoc - wolał i mniemał, że śni, gdy usłyszał z niebios pochodzące słowa pociechy.
- Nie żałuję ulatującego życia - dodał on - jest ono własnością Boga.
- Miej pan nadzieję - pocieszał go doktór - ocalimy cię od śmierci tak samo, jak ocaliliśmy od męczarni.
- Nie błagam niebios o to - odpowiedział ksiądz z pokorą. - Niech będzie pochwalony Bóg, który zezwolił mi raz
jeszcze usłyszeć mowę ojczystą i uścisnąć dłonie przyjaciół.
Osłabienie znów nim opanowało. Przeszedł dzień pomiędzy nadzieją i obawą. Kennedy był bardzo wzruszony, a
Joe niejednokrotnie ocierał łzy ukradkiem.
"Victoria" posuwała się bardzo wolno.
Około wieczora Joe oznajmił, że na zachodzie ujrzał olbrzymie światło. Pod wyższą szerokością możnaby
przypuścić, że zjawisko to jest wielkiem światłem północnem. Zdawało się, iż niebo stoi w płomieniach. Doktór
starannie zbadał to zjawisko.
- Może to być tylko wulkan czynny - powiedział.
- Ale wiatr niesie nas w tym kierunku - dodał Kennedy.
- To nic, przesuniemy siÄ™ ponad tym wulkanem.
Po upÅ‚ywie 3-ech godzin balon znalazÅ‚ siÄ™ po za górami miÄ™dzy 24°15' dÅ‚ugoÅ›ci i 4°42' szerokoÅ›ci. Przed nim
roztaczał się rozpalony krater, wyrzucający strumienie płynnej lawy i ciskający w górę rozpalone odłamki skał.
Było to wspaniałe, ale zarazem niebezpieczne widowisko, gdyż wiatr gnał balon w kierunku atmosfery, stojącej w
ogniu. Ponieważ wulkan był przeszkodą, której ominąć nie było można, musiano wznieść się ponad nią. Za
pomocą rozgrzania dmuchawki balon wzniósł się do wysokości 6000 stóp.
Umierający ksiądz obserwował ze swego łoża ognisty krater, z którego wydobywały się wśród przerazliwego
łoskotu tysiące olśniewających płomieni.
- Jakie to piękne - rzekł - i jak nieskończenie wielką jest moc Boga, nawet w najstraszniejszych przejawach natury!
Około godziny 10-tej wieczorem wulkaniczna góra widniała na horyzoncie jak czerwony punkcik.
ROZDZIAA XXII
Piękna noc roztoczyła się nad ziemią, misyonarz spał snem przerywanym.
- On już nie wyzdrowieje - rzekł Joe. - Biedny człowiek, taki jeszcze młody!
- Skona na naszych rękach - mówił doktór. - Oddycha coraz słabiej; nic go nie zdoła ocalić.
- Obrzydliwe bestye - wolał Joe z gniewem - a pobożny ten człowiek znajduje jeszcze dla nich słowa
usprawiedliwienia, tak, on nawet im przebacza.
- Niebo zsyła mu jeszcze piękną noc, może ostatnią. Przypuszczam, że nie będzie już wiele cierpiał, zaśnie
spokojnie snem wiecznym.
Umierający przemówił parę słów urywanych, doktór zbliżył się doń. Chory skarżył się na brak tchu i żądał więcej
powietrza. Odsunięto zasłony namiotu i powiało łagodne, nocne powietrze, które chory z zadowoleniem wciągał w
siebie.
- Moi przyjaciele - rzekł on słabnącym głosem; - umieram, niechaj Bóg, który wynagradza dobre uczynki,
doprowadzi was do pewnego portu i życzenia moje spełni.
- Niech pan nie traci nadziei - rzekł Kennedy - to tylko przemijający atak osłabienia. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl