s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pędy do „Moulin Rouge" - i piętnaście franków jak znalazł...
Byłam szczęśliwa i dumna jak paw. Artystka, i to nieźle
płatna, może nie?
Wszystko było dobrze dwa tygodnie. Aż tu któregoś dnia
słyszę na sali, ledwo weszłam na scenę: »Moja córka! Moja
Nini! Co za hańba!« Moja mama to, tak umiała wrzeszczeć,
jak w dramacie. Ledwie żywa wieję za kulisy, a tu mama wyje
na cały teatr: »Moja Nini w takiej rewii! To jest
deprawowanie nieletniej! Idę na skargę do komisariatu! Gdzie
tu jest reżyser?« Co to był za wieczór! Ale najgorzej było,
kiedy Gaby wygadała się ze strachu, że podstawiła mi za
matkę tę Triplechon z Cafe Pigalle. Mama obraziła się wtedy
na fest »Podać za własną matkę taką śmieciarę, co sprząta
watery w knajpie! Przeklinam cię, ty łajdaczko«
Ibrahim bej słuchał ubawiony. Ta mała wnosiła ze sobą
powiew atmosfery Montmartre'u. Śmiały się jej oczy i śmiał
komiczny pyszczek. Przypominała mu dawne jego przygody
w Butte - Chaumont, znajomości, których początek i koniec
zamykał się pomiędzy placem Tertre a Notre - Dame - de -
Lorette, kiedy to jako młody i bogaty cudzoziemiec oswajał
dzikie ptaszyny z barów o różowych lampach, nocne jaskółki,
idące skubać z byle otwartej dłoni.
Podał Paprice papierosy.
- No i co pani zrobiła potem?
- Potem? Mama i ojciec pomarli, jedno w dwa lata po
drugim. Źle mi było samej. Zamieszkałam razem z Gaby,
która powiedziała mi pewnego dnia: »Pięknie zaczęłaś, mała.
Gdyby nie awantura twojej biednej matki, byłabyś dziś
może w Comedie - Francaise... Już ja tak zrobię, że jeden stary
baryton będzie ci dawał lekcje śpiewu. To byczy gość, jak się
uprze, to nauczy śpiewać nawet lampę«.
No więc, robimy w operetce z panem Francassolem,
dostaję engagement do Gaite - Lyrique, do malutkiej roli w
„Mascotte". Ale tak, Bogiem a prawdą, to to też nie było dla
mnie. Któregoś dnia Gaby mi powiada: »Mówiłam o tobie z
Francassolem. Z ciebie może coś być, ale trzeba skończyć z
tym wywrzaskiwaniem staroświecczyzny sprzed potopu. Na
twoim miejscu, pokręciłabym się koło Lizetki Saujac z
Concert Europeen. Jeżeli się jej spodobasz, zrobi z ciebie Bóg
wie co«. Zrobiłam, jak radziła, i to właśnie Lizetka Saujac
uczyniła ze mnie Paprikę.
- No, a jakże tam sprawy sercowe?
- Och, ja nie jestem taka, na jaką może wyglądam... Widzi
pan, Lizetka Saujac zawsze mi mówiła: „Moja mała, jeżeli
nawet masz takie miękkie serce, że płaczesz nad katarynką,
trzeba mieć L'air vache... Z mężczyznami trzeba ostro... Im ty
bardziej z góry, tym więcej taki za tobą lata... No więc, widzi
pan, musiałam mieć I'air vache, żeby dojść do czegoś. Ale,
mówiąc miedzy nami, to coś takiego jak fałszywy nos, który
sobie przylepiam, kiedy idę między ludzi. W głębi duszy
wciąż jestem sobie takie głupie stworzonko, do obrzydliwości
romantyczne, i nic na to nie mogę poradzić.
- Nie ma się czego wstydzić, panno Papriko. To śliczna
rzecz - czyste serce, które potrafi zadrgać wzruszeniem wobec
czegoś, co jest tego warte.
- Może i tak, ale tym, które mają twardsze serca, wiedzie
się lepiej. Na przykład taka Lizetka Saujac, która powiada, że
„prawdziwa miłość prowadzi do szpitala", i drwi sobie ze
wszystkiego - tak się umiała zakręcić, że się z nią jej
przyjaciel ożenił! Bogaty gość, fabrykant sukna z Elbeuf...
Gdyby go pan widział! Stara sowa na deszczu! Ja bym nie
potrafiła...
- To się pani tylko chwali.
- Mówiłam panu, że jestem porządniejsza, niż się wydaje,
i to jest prawda. Pierwszy raz miałam przyjaciela, jak miałam
dziewiętnaście lat Byłam bardzo szczęśliwa, a potem bardzo
nieszczęśliwa. To tak zwykle bywa, prawda? Miłość to jak
huśtawka albo waga: dziesięć gramów radości z jednej strony,
dziesięć gramów smutku z drugiej. Jak komu za dobrze zważą
od razu, musi potem słono zapłacić.
- Czemu? Za młoda pani, żeby tak mówić. Myślę, że
jeszcze nie raz w życiu czeka panią dobra waga.
- Mogłabym w to uwierzyć, kiedy na pana patrzę.
Ibrahim bej spojrzał na towarzyszkę. Niemal naiwny ton i
szczerość, z jaką wypowiedziała te słowa, zdziwiły go, ale
zdziwiły przyjemnie.
- Naprawdę ma pani dla mnie trochę sympatii?
- Och, tak... Przede wszystkim to zawsze ogromnie
wzrusza kobietę, kiedy się staje w jej obronie. A przy tym pan
ma w sobie coś, co przyciąga, bo ja wiem, co? Nie potrafię
tego wytłumaczyć. Ale pan sam musi wiedzieć, ile
skowronków upolował pan tymi oczami... Już ja się na tym
znam.
- Jeżeli jest pani taka bystra, panno Papriko, to musiała
pani coś zgadnąć... Taką bym miał ochotę zatrzymać panią na
obiedzie.
- Klasa! Gdzie? Na mieście?
- Nie. Za długo byłoby to tłumaczyć, ale są powody, dla
których nie mogę pójść do miasta. Jeżeli pani zechce, zjemy
obiad tutaj we dwoje, dobrze? Moi przyjaciele są na wyciecz-
ce.
- Cudownie! Tak lubię okręty! Jak byłam tycia, bawiłam
się z chłopcem od stróżki. Jeździliśmy ślicznym jachtem
żaglowym.
- Proszę! Gdzież to?
- Puszczaliśmy go na basen w parku Tuileries.
Paprika, siedząc przed lustrem w swoim pokoju, w
zamyśleniu przeciągała brwi uczernioną szczoteczką. W myśli
przezywała dzień spędzony na „Andromedzie". Rozmowę na
pokładzie, obiad w towarzystwie tego człowieka, który tyle jej
okazywał serdecznej uprzejmości, tyle względów należnych
kobiecie, którą się głęboko szanuje; wreszcie pożegnanie na
pokładzie,
o
jedenastej
wieczorem,
pożegnanie
nie
pozbawione lekkiego, miłego wzruszenia, jakie towarzyszy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]