s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pić tak szybko, że sporo wody rozlało się i spłynęło mu po twarzy.
Spokojnie ostrzegł go Gabe. Za dużo też może ci zaszkodzić.
Lawrence Mortalwood zadrżał, a kiedy Whitney ponownie sięgnęła do jego czoła,
chwycił ją mocno za rękę.
Whitney powiedział zawstydzonym głosem.
Jestem głodny. Czy nie mówiłaś, że przyniosłaś coś do jedzenia?
Tak odezwał się Gabe, zanim Whitney zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. Tylko
jeszcze musimy to przygotować.
Rozejrzał się po polanie i zatrzymał wzrok na płaskim, kwadratowym odłamku skały.
Fisk, czy jesteś w stanie kopać? zapytał podnosząc kamień. Jeżeli tak, ja mogę zająć
się innymi rzeczami. Potrzebujemy niezbyt głębokiej dziury, wielkości około ćwierć metra
kwadratowego.
Oczywiście, że nie jestem w stanie kopać odparł Adrian. Chyba mam złamaną rękę
w łokciu, ledwo mogę nią poruszać. Sam kop.
Doskonale. Gabe jeszcze raz rozejrzał się po polanie, wybrał miejsce, gdzie ziemia
wyglądała na bardziej miękką, ukląkł i zaczął kopać, używając kamienia jako łopaty. Spojrzał
w górę na Whitney. A jeżeli chodzi o ciebie powiedział z wyraznym sarkazmem
proponuję, żebyś wróciła na brzeg i wymyła swoją część małży. Są całe w błocie. Ale to tylko
sugestia, nigdy nie ośmieliłbym się rozkazywać ci. Jeżeli wolisz, żebym ja to zrobił, możesz
kopać.
Whitney popatrzyła na niego wrogo i dla dodania Mortalwoodowi otuchy uścisnęła lekko
jego dłoń. Ale Gabe wcale na nią nie patrzył. Znów zajął się mozolnym wbijaniem kamienia
w ziemię. Tym, który ją obserwował, był Adrian. Jego głos i wyraz twarzy zaskoczyły ją.
Zrób tak, jak on mówi. Przecież pan Mortalwood nie może jeść błota. Nikt z nas nie
może.
Whitney udało się zachować spokój. Gabe miał rację, chociaż za nic by tego nie
przyznała. Powinna była umyć małże, ale była tak zdenerwowana, że chciała jak najszybciej
uciec od niego. Wstała i wzięła z powrotem zawiniątko z małżami. Stała przez chwilę,
wyraznie ignorując Adriana, żeby pokazać mu, że on tu o niczym nie decyduje.
Niech pan się nie martwi, wrócę szybko powiedziała do Mortalwooda tak pogodnie,
jak tylko potrafiła. I zaraz zaczniemy kolację.
Tak, tak, dobrze przytaknął w roztargnieniu Mortalwood.
Poszła ostrożnie w stronę morza, uważając na skaczące kaktusy i wydmowe osty.
Zacisnęła mocno usta i przysięgała sobie, że Cantreilowi już nigdy nie uda się wyprowadzić
jej z równowagi. Była jednak zmartwiona, że Adrian i Gabe starli się o to, kto będzie
kontrolował sytuację. Gabe potrafi sobie radzić w takich warunkach daleko lepiej, niż Adrian.
Co do tego nie miała złudzeń. Z kolei Adrian chce mieć przewagę nie tylko nad Cantrellem,
ale i nad nią. A na to nie mogła pozwolić. Przecież on nie potrafi tu podjąć żadnej sensownej
decyzji. Trudno będzie w tym wszystkim zachować zimną krew. Z jednej strony nie może
zrazić Adriana, ponieważ w przyszłości będzie musiała nadal z nim pracować. Ale na razie
musi zaufać Cantreilowi. W tak niebezpiecznej sytuacji oni wszyscy potrzebują jego siły i
wiedzy. Będzie z nim współpracować, ale nie ma zamiaru potulnie go słuchać.
Znowu rozbolała ją głowa. Nie powinna myśleć o wszystkim naraz, najlepiej
rozwiązywać sprawy jedna po drugiej. W tej chwili ma umyć małże.
Gdy doszła wreszcie do piaszczystej plaży, poczuła, jak bardzo jest słaba i wyczerpana
tym wszystkim, co się dziś zdarzyło. Puste morze wydawało się ogromne i posępne, a silny
wiatr potęgował nastrój. Czuła się, jak jedyny człowiek na ziemi. Miała pewność co do
jednego. Na swój dziki sposób to wszystko było tak piękne, że aż zmuszało do pokory.
Nie, poprawiła się. Nie była przecież sama na wyspie, w obozie byli inni rozbitkowie. Ale
stała się dziwna rzecz, miała trudności z przypomnieniem sobie, jak wyglądają pan
Mortalwood i Adrian Fisk, a właściwie jak wyglądali, kiedy życie toczyło się normalnie.
Jedyną wyrazną postacią, jaką miała przed oczami, był Gabe, pochylony nad skamieniałą
ziemią, zdecydowany pokonać ją tym prymitywnym narzędziem.
Dzikus z epoki kamienia łupanego, pomyślała.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]