s [ Pobierz całość w formacie PDF ]

Lilie wyrosły na jego wodnym grobie.
Ksiądz Mirek buchnął truchło, potem z Joe, Teddyrn i kogo tam jeszcze miał pod ręką
przewiózł relikwie przez Atlantyk i na nich zbudował Amerykańską Osadę Polskiej Szczęśliwości.
Pieprzeni ojcowie-założycie- le, nie ma co. Ksiądz Grzegorz wszystkich wystawił do wiatru. A
tajemnicę powierzył mnie.
Mogę w tej chwili trzasnąć drzwiami, zostawić Mirka wśród jego kłopotów i samemu
sprawdzić, czy kości przynoszą szczęście, czy nie.
Ale jak je przewiezć przez Atlantyk? Zostać też mi się chce. Zciągnę Kaśkę. Albo będę miał
tutaj najlepsze dziewczyny.
Czego obawiał się ksiądz Grzegorz?
Mirek dyszy, wydobywa z siebie beknięcie za beknięciem, czego zupełnie nie kontroluje.
Tylko łzy biegną mu do oczu. Zbiera jakieś słowa, mamrocze do siebie.
Próbuję wmówić sobie, że nie mam zobowiązań wobec nikogo; trzasnę drzwiami i ta akurat
historia dla mnie się skończy. Jeśli kości, ich moce, są prawdą - a nie wątpię, że Mirek i inni w to
wierzą - to jaką korzyść mogę wynieść z tego przedsięwzięcia? Zbuduję sobie złoty dom. Będę miał
największy samochód i kobietę z biustem też największym.
Ale historia kręci się w kółko. Dawne skarby wybijają nam zęby.
Kości to bzdura: tylko głupi wypiąłby się na Mirka.
Kości są prawdą: czynią cuda, podrywają zmarłych z grobów. Nie chcę mieć z nimi nic
wspólnego.
Podnoszę się z fotela, Mirek zawiesza na mnie wzrok pełen nadziei. Powolnym ruchem, tak,
aby zrozumiał mnie dobrze, przekręcam klucz w kasetce i liczę pieniądze; tłusta, miła kupka, jakieś
pięćdziesiąt tysięcy baksów w studolarowych banknotach. Sama kasetka jest gruba i ciężka,
wyposażona w rączkę. Wyjmuję z plecaka majdan, przygotowany na budowę: rękawiczki, czapkę,
kanapki, koszulkę na zmianę; wyrzucam, pakuję kasetkę na samo dno. Mirek wzdycha z ulgą.
Upijam whiskey. I mówię: kości leżą tam, gdzie zostawił je ksiądz Grzegorz. Lotnisko.
Skrytka numer czterdzieści trzy.
Mirek wyraznie nie dowierza. Ale podrywa się, woła:
- No to jedziemy!
Chce mnie sprawdzić. Ma do tego prawo, powiedziałem prawdę i się nie boję. Mirek
ogarnia się z wolna, choć ledwo stoi. Pociąga solidny łyk.
- Jak ty chcesz jechać? - pytam. - Urżnąłeś się jak szczur.
Ledwo dziewiąta minęła.
Mirek robi idiotyczną minę, jakby dopiero zrozumiał tę prostą prawdę, nawet przygląda się
butelce, resztówce brązowego płynu, kochliwie chlupiącej na dnie. W jego zmęczonej głowie
zderzają się dwie senne kulki, bęc - wymierza we mnie palec.
- Ty poprowadzisz! Piłeś mało co.
Rzeczywiście, setkę, nie więcej.
- Nie mam prawa jazdy i nie umiem jezdzić - wyjaśniam spokojnie i Mirek baranieje. Jak to,
co to... Otrząsa się, rozgląda.
- Wez zadzwoń po kogoś - radzę. Mirek przytakuje, kombinuje teraz, komu zaufać.
Podpowiadam. Joe? Pewno też pijany, do tego głośny, z nim nie. Teddy. Ale Teddy w Bostonie.
Wiesz co, Mirek, dzwoń ty do Bostonu, niech Teddy bierze dupę w troki, nim przyjedzie, to się
pozbieramy.
Zaraz przyjdę. Musze tylko pożegnać się ze swoją Ameryką.
Wracam do pokoju. Wygrzebuję przygotowany wcześniej pakunek, jeszcze raz przerzucam,
co potrzebne, wychodzi, że nic. Zostawiam parę koszulek, gacie, jakiś sweter, głównie po to, żeby
umościć kasetkę. Leży już sobie, niepozorna.
Oto mój plan: pojedziemy z Teddym na lotnisko, Mirek otworzy skrzynkę i wezmie kości.
Nie chcę ich oglądać. Zamienię bilet, albo go zwyczajnie kupię, pierwszy lot do Europy.
Gdziekolwiek bądz.
Pieniądze podzielę. Do majtek, do torby. Kasetkę Mirek może sobie wziąć.
A, i jeszcze niech Teddy naszykuje czeki.
Z dziką radością, przyćmiewającą wszystko inne, zdzieram z siebie robotnicze ubranie,
zrzucam cuchnące kontraktorki, wszystko zwijam w wielką kulę. Z naręczem brudów pędzę do
kosza za klasztorem, ciskam, przywalam deklem, chce mi się śmiać, świat jest piękny.
Sprawdzam jeszcze raz. Kasetka czeka w torbie.
Wypalam ostatniego papierosa, patrząc na ponure, brązowe ściany, zerkam jeszcze za okno,
przysiadam na brzegu łóżka i próbuję sobie przypomnieć, po co tu przyleciałem, czego chciałem i
jakim cudem, do cholery, wszystko zrobiło się takie dziwne. Nie zajmuje to długo. Gniotę peta,
zarzucam torbę na ramię i wychodzę na śnieg.
Mirek czeka już na zewnątrz. W puchowej kurtce i czapce z daszkiem. Nie zadzwonił po
Teddy ego, ten koloratkowy dureń połamałby sobie palce we własnej dupie.
Przed parafią krąży zaaferowany Adrian i odpala szluga od szluga.
Adrian wita się ze mną, jakby mi życie zawdzięczał, gniecie mnie do piersi i w kółko
dziękuje. A łapy tak mu się trzęsą z tej radości, że wolałbym już Mirka posadzić za kółkiem.
Ten akurat z wolna dochodzi do siebie, idę o zakład, że wydoił, co tam zostało w
butelczynie. Opiera się o ścianę i beka miarowo, obracając twarz ku słońcu.
Adrian chce zabrać mi torbę i włożyć do bagażnika. Akurat. Pakuję się z nią na przednie
siedzenie. Mirek mości się z tyłu, Adrian pyta, czy dać mu torbę.
- To tylko nerwy - tłumaczy ksiądz Mirek.
Ruszamy.
- Kto by pomyślał - zagaduje Adrian - Mirek sądził, że ty to masz, ale nikt w to nie wierzył. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl