s [ Pobierz całość w formacie PDF ]

wątpliwości, \e dwie istoty rozumne zawsze się porozumieją. A ta uwaga o ludzkiej mierze
jest ju\ zupełnie niepowa\na! Człowiek nie mo\e oceniać świata z jakiegokolwiek innego ni\
ludzki punktu widzenia. Pan najlepiej powinien o tym wiedzieć.
OGNISKO
Malcew wysiadł z samochodu i zatrzasnął drzwiczki. Po raz pierwszy od dwóch
miesięcy udało mu się wykroić wolny dzień. Teraz, w okresie gwałtownej kolonizacji Marsa,
jak nigdy dotąd potrzebne były drogi, mnóstwo prawdziwych, bezpiecznych dróg. Dopiero
wczoraj jego grupa zakończyła budowę autostrady między centralnym Kosmoportem i
Portem Dickson, a ju\ jutro znów trzeba brać się do roboty. Jednak dzisiejszy dzień nale\y
całkowicie do niego, więc zamierza go wykorzystać jak naj lepiej. Mieszka na Marsie ju\
prawie od roku, ale do tej pory właściwie go nie widział. Podobno na planecie jest wiele
cudownych okolic. Kiedyś, przy okazji, obejrzy je sobie wszystkie, ale dziś zupełnie mu
wystarczy ten niewielki masyw skalny. Do najbli\szego osiedla jest dobra setka kilometrów i
mo\na mieć nadzieję, \e nikt tu jeszcze nie był.
Malcew otworzył baga\nik, wyładował z niego namiot, skrzynkę z \ywnością i
kanister z wodą, po czym przeniósł to wszystko pod pobliską skałę. W jej cieniu było jeszcze
zimno i przezroczysty nalot szronu skrzył się na piasku. Podeszwy butów zostawiały na nim
wyrazne ślady. Malcew obejrzał się - na granicy światła i cienia ziemia pociemniała od
wilgoci i leciutko parowała.
Za skalnym występem znajdowała się pieczara, bardzo wąska i wilgotna, jak
wszystkie jaskinie na Marsie. Malcew zapalił latarkę i wszedł do środka. Od razu zrobiło mu
się zimno, tak zimno, \e musiał włączyć ogrzewanie kurtki. Zciany jaskini pokrywał gruby
ko\uch szronu, który pod wpływem jego kroków opadał drobniutkimi łuskami i tajał na
twarzy. Pod nogami chrzęścił \wir. Pieczara zakręciła w prawo. Szronu ju\ tam nie było, a
zamiast niego na ścianach lśniły wilgotne plamy ró\nokolorowej pleśni.  Skąd tu tyle jaskiń?
- pomyślał Malcew. - I dlaczego są tak do siebie podobne? Mo\na pomyśleć, \e ktoś
zbudował je według tego samego planu... Wszędzie na ścianach jest pleśń, pod nogami le\y
\wir i czasami strzępy dziwnej pajęczyny.
Coś zaszeleściło. Liście, ogromna sterta liści.  Mam du\o szczęścia - pomyślał
Malcew. - Tutejsi weterani utrzymują, \e podobne znaleziska nale\ą do rzadkości. Prawdę
mówiąc, nie były to liście, gdy\ na Marsie nie rosną drzewa, tylko po prostu jedyny
miejscowy materiał palny. A więc będzie mógł rozpalić ognisko. Pochylił się, zagarnął kilka
suchych, łamliwych płatków, roztarł między palcami i zdmuchnął kurz z dłoni.
U zarania cywilizacji została stworzona marsjańska  Iliada . Całe pokolenia
historyków literatury usiłowały ustalić jej autora, ale nie zdołali tego dokonać. Dziesiątki
miast aspirowały do miana ojczyzny wielkiego poety... Tysiące pisarzy marsjańskich uczyły
się z poematu sztuki narracji, klarowności strof, piękna przenośni, lecz tylko niewielu z nich
dorównało staremu mistrzowi...
Ju\ o zmierzchu Malcew zapakował do samochodu swój dobytek i dopiero wtedy
wysypał z worka zebrane liście. Zapłonęły jaskrawym płomieniem, gdy tylko zbli\ył do nich
zapalniczkę. Języki ognia przeskakiwały z płatka na płatek, skręcając je w czarne rureczki. W
ciągu jednej chwili rozlały się po całej stercie, zaszeleściły, trysnęły ku ciemnemu niebu i
wystrzeliły tysiącami iskier. Malcew zmru\ył oczy, czując jak miłe ciepło przenika przez
ubranie i delikatnymi falami rozlewa się po ciele.  Człowiek jest jednak dziwnym
stworzeniem - pomyślał. - Ciekawe, czy w całym wszechświecie jest jeszcze jakaś inna istota,
która tak samo lubi ogień?
Ognisko buchnęło wysokim płomieniem i zgasło, pozostawiając kupkę ciemnego
popiołu z migocącymi w jego głębi drobniutkimi iskierkami.  No i po wszystkim - pomyślał
Malcew - skończył się mój urlop.
Wsiadł do samochodu i nie zobaczył ju\, jak gwałtowny poryw wiatru znad pustyni
uniósł popiół i rozsypał go wśród piasków.
- Ma pan niewątpliwie rację - zgodził się Pietrowski - ale bez większego trudu mo\na
sobie wyobrazić świat, w którym ze względu na specyficzne warunki rozwój rozumu potoczy
się zupełnie innymi drogami ni\ na Ziemi. Naturalnie nie potrafimy sobie wyobrazić
wszystkich szczegółów, ale mo\na i nale\y opracować teorię opisującą podstawowe
zale\ności ewolucji rozumu od jego środowiska. Mo\na i nale\y, gdy\ w przeciwnym razie
nie dostrze\emy obcego rozumu, poniewa\ z naszego punktu widzenia jego przejawy nie
będą \yciem.
ZABAWKA
- Podaj mi rękę - powiedział Scott, ale Dreiden tylko pokręcił głową i nadal ostro\nie
wycofywał się znad jamy. Wreszcie zatrzymał się.
- Nie, Richardzie - powiedział. - Jesteś skończony. Nie mogę ci pomóc, bo nikt ci
pomóc nie mo\e. Sam to doskonale wiesz.
Scott zaklął. Ręce ju\ mu zaczynały sinieć, a paznokcie wprost świeciły jaskrawym
lazurem.
- Odejdz - powiedział ochrypłym szeptem. - Zostaw mnie samego.
Dreiden skinął głową, nie odrywając oczu od jego rąk.
- Wynoś się! - wybuchnął Scott. - To przynajmniej mo\esz dla mnie zrobić?!
Dreiden zebrał porozrzucany sprzęt, ale jeszcze nie odchodził.
- Nie chcesz niczego przekazać? - zapytał półgłosem.
- Niczego! Wynoś się!
- śegnaj! - powiedział Dreiden i pośpiesznie ruszył między diuny.
Scott nie odpowiedział, ale w jego oczach tliła się nienawiść. Poczekał, a\ Dreiden
skryje się za wydmą, zdrętwiałą dłonią wyjął blaster z kabury i poło\ył go przed sobą na
krawędzi jamy. Dreiden miał rację: kiedy człowiek dostanie się w łapy  lazurowej śmierci , [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl