s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
imperium, aby zauważyć, że kobieta, którą podobno pan kochał, jest
tak ciężko chora, że przedawkowuje środki przeciwbólowe, żeby panu
nie przeszkadzać! To dlatego umarła.
Lucy znieruchomiała, podobnie jak Hazel i Kate, które siedziały
w recepcji.
Drzwi huknęły o ścianę i na korytarz wypadł Ben. Kipiał z
wściekłości. Ten hałas przywołał struchlałe kobiety do rzeczywistości.
Gdy Lucy, wstrząśnięta tą dramatyczną wymianą zdań, zachwiała się,
podbiegła do niej Kate.
- Lucy, kochanie... Chodz, usiądz.
- Nie. Muszę z nim porozmawiać. On nie ma prawa...
173
RS
Na miękkich nogach weszła do gabinetu ojca. Stał przy regale i z
furią zrzucał z półek książki.
- Tato...
- Podam go do sądu. Wiem, że to twój mąż, ale nie puszczę mu
tego płazem.
- A jeśli ma rację?
Znieruchomiał, mierząc ją lodowatym spojrzeniem.
- Wyjdz - polecił bezbarwnym głosem. - Jeżeli tak uważasz,
wyjdz i jedz do niego. Nie chcę cię więcej oglądać!
- Dobrze, wyjdę - powiedziała, hamując szloch. Odwróciła się na
pięcie i omijając Kate, wpadła do swojego gabinetu po torbę. W
dalszym ciągu ściskała w ręce fiolkę dla histopatologa, więc
wychodząc, wcisnęła ją Hazel. - Proszę, przekaż to do badania.
Wesołych świąt - dodała z oczami pełnymi łez, po czym wybiegła do
samochodu i opuściła parking.
Droga do Tregorran House i do Bena była śliska, bo spadł
deszcz, ale nim dotarła do domu, padał już deszcz ze śniegiem, a
chwilę pózniej tylko śnieg. Rozszalała się śnieżyca, jakie wyjątkowo
rzadko nawiedzają Kornwalię. Zaraz przejdzie, pomyślała Lucy
kompletnie oślepiona, w dużej mierze łzami.
Samochód nagle szarpnął, po czym zaczął się ślizgać, a na
koniec uderzył w jakąś przeszkodę. Stanął i lekko się przechylił.
Boże, nie! Telefon. Gdzie jest komórka? Zadzwonić do Bena. W
torbie. Gdzie torba?
174
RS
Na podłodze, przed fotelem pasażera, ale blisko drzwi. Nagle
zrozumiała, co to znaczy być w zaawansowanej ciąży. Zawisła ciężko
na pasach, wyciągnęła ramię jak najdalej, ale nie mogła... Jest.
Cała mokra. Na jej oczach coraz więcej wody przedostawało się
do środka. Samochód znowu przechylił się o kilka stopni. Musi
wysiąść, ale jak?
Wyłącz silnik, wyłącz silnik. Skrzypienie, bulgotanie,
złowieszczy syk... jak na filmie grozy. Nawet nie wiedziała, gdzie się
znajduje, ale nie mogło to być daleko od domu. Sto metrów?
Dwieście?
Zebrała wszystkie siły i pchnęła drzwi. Uchyliła je, ale
natychmiast z powrotem się zatrzasnęły. Ben. Wybrała jego numer,
ale dowiedziała się, że jest poza zasięgiem.
Dziewięć, dziewięć, dziewięć?
A może do ojca?
O nie. Nie jest ranna, tylko uwięziona. Wysłała do Bena esemesa
z informacją, gdzie jest, po czym odpięła pas, z wielkim trudem
odwróciła się, by uklęknąć na siedzeniu, i zapierając się stopami o
hamulec ręczny, otworzyła drzwi.
Nie zatrzasną się znowu? Samochód był tylko pochylony, nie
leżał na boku, więc ma szansę z niego się wydostać. Mogłaby je
czymś zablokować. Na przykład torbą, zawsze potwornie wypchaną,
ale tym razem bardzo przydatną. Wsunęła ją pod drzwi. Teraz na nią
nie spadną. Wygramoliła się na zewnątrz.
Skąd ten śnieg? Pośliznęła się na mokrej nawierzchni, więc
chwyciła się drzwi, by nie upaść. Po czym przypomniała sobie o
175
RS
torbie. Okazało się, że jest kompletnie zgnieciona, ale nie było w niej
nie ważnego, jedynie komórka.
Sięgnęła po nią drżącymi palcami i ze zgrozą stwierdziła, że
telefon pękł. Spróbowała, czy działa, ale spotkało ją bardzo przykre
rozczarowanie.
Gorzej być nie mogło, pomyślała. Poczuła skurcz, ale tym razem
to nie był kolejny denerwujący braxton hicks. To był silny, bolesny i
bardzo wymowny skurcz.
Po nogach spłynęło jej coś ciepłego.
- Och, Ben, błagam, przyjedz - szepnęła. - Sama sobie nie
poradzę.
Rozpaczliwie rozejrzała się dokoła, by zorientować się, gdzie
jest, aż dostrzegła stodołę. Ręce jej opadły. To znaczy, że znalazła się
co najmniej pół mili od domu. Tak daleko nie zajdzie. Musi wrócić do
[ Pobierz całość w formacie PDF ]