s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się dobry przewodnik.
- Ma pan tyle pieniędzy? - spojrzała na mnie krytycznie. - Fakt, auto ma pan niezłe -
przyznała.
- Zaraz pójdę na śniadanie - oznajmiłem jej. - Przyniosę ci kanapki. Masz czas, żeby
podjąć właściwą decyzję.
Na śniadanie poszedłem do kasyna oficerskiego po drugiej stronie ulicy. Nieliczni
naukowcy, którzy wstali o tak wczesnej porze, spoglądali na mnie z porozumiewawczymi
uśmieszkami na twarzach.
Kończyłem jeść jajecznicę i robić kanapki z serem dla Słowianki, gdy podszedł do
mnie kurier w kurtce znanej firmy zajmującej się przewozem przesyłek kurierskich.
- Pan Tomasz N.N.? - upewnił się.
- Tak.
- Recepcjonistka mówiła, że pana tutaj znajdę - rzekł, wręczając mi dużą foliową
kopertę.
Rozerwałem ją. W środku były delegacja, paszport podbity pieczątką AB, oznaczającą
służbowy cel wyjazdu za granicę.
Zadzwonił mój telefon komórkowy. Przedstawiciel polskich służb granicznych
poinformował mnie, że Jerzy Batura opuścił Polskę samolotem czarterowym lecącym wprost
na Wyspy Kanaryjskie. Wszystko odbyło się zgodnie z planem i nawet Jerzy Batura
dotrzymał słowa.
Zadowolony wróciłem do pokoju w hotelu Tulipan .
Słowianka wciąż tam była.
- Skąd pan wie, że znam Ukrainę? - zainteresowała się.
Podałem jej kanapki.
- Jesteś gotowa? Z tego co wiem, postój na granicy może potrwać, a potem jeszcze
czeka nas daleka droga, hen za Lwów - odpowiedziałem.
Już chciała zauważyć, że nie odpowiedziałem na jej pytanie, gdy ktoś zapukał do
drzwi. Był to organizator sesji naukowej, niski, w marynarce i rogowych okularach. Ciekawie
zajrzał do pokoju. Poprawił trochę przetłuszczone, odrobinę za długie jak na mężczyznę,
włosy.
- Dzień dobry - uśmiechnął się do Słowianki. - Pan Tomasz wyjeżdża? - zaciekawił się
widząc, że pakuję torbę.
- Tak, mam nagły wyjazd za granicę - wyjaśniałem. - Bardzo mi przykro, że nie mogę
brać udziału w sesji, ale polecenie służbowe, rzecz święta.
- Rozumiem - naukowiec porozumiewawczo przymknął oko i wyszedł.
- Będą gadać o panu - zauważyła Słowianka.
- Najważniejsze, że wyjeżdżam - odparłem.
Po kwadransie zeszliśmy do Rosynanta. W mieście zatrzymaliśmy się jeszcze na
moment, by kupić coś do picia na drogę.
W milczeniu jechaliśmy do granicy w Medyce. Słowianka z każdym kilometrem
bliżej Ukrainy markotniała.
- Może powiesz, jak masz na imię? - poprosiłem dziewczynę.
- Helena - cicho odpowiedziała.
- Zupełnie jak pewna polska szlachcianka, która wpadła w oko dzielnemu Kozakowi -
zażartowałem.
Drgnęła, jakby przestraszona.
- Czytałaś Ogniem i mieczem Henryka Sienkiewicza? - zapytałem.
- Nie.
- To poczytaj, jest w mojej torbie.
Helena sięgnęła po torbę i tam gdzie jej wskazałem, w bocznej kieszeni, znalazła dwa
grube tomy.
- Pan to czytał? - zainteresowała się, przewracając kartki w poszukiwaniu ilustracji.
- Tak, kilka razy.
- Taka dobra?
- Napisana w XIX wieku ku pokrzepieniu serc w rozdartej przez zaborców Polsce
ciekawie pokazuje widzenie ówczesnych na przeszłość kraju.
- Czy to takie ważne?
- Naturalnie, to odwieczny spór historyków z tak zwanej szkoły krakowskiej i szkoły
warszawskiej o to, dlaczego Polska w XVIII wieku zniknęła z mapy świata. Czy była to wina
naszej wewnętrznej słabości czy potęgi zaborców?
- Nie wiem.
- No właśnie, a to chyba powstania kozackie jako pierwsze ukazały słabość
Rzeczypospolitej szlacheckiej.
Dojeżdżaliśmy do przejścia w Medyce. Bez problemu przejechaliśmy na stronę
ukraińską.
- Wie pan, że kiedyś w tym miejscu karawany oczekiwały na przejście przez las, w
którym grasowali zbójcy?
- Nie wiedziałem - przyznałem się.
- A w ostatnich latach w tym samym lesie ludzie czekali na przejazd przez granicę.
- Koło historii zatoczyło krąg - mruknąłem i przyspieszyłem na prostej drodze do
Lwowa.
Jechaliśmy wśród pól ledwo widocznych zza szpaleru wysokich topoli. Pamiętam, że
sadzono je jako naturalną zasłonę przy ukraińskich drogach. Było to w czasach zimnej
wojny , gdy cały nieistniejący już Związek Radziecki bał się szpiegów. Ocena plonów na
Ukrainie, wbrew pozorom, w wojnie wywiadów miała duże znaczenie. Sprawdziłem na
mapie, jak dojechać do wsi Rudki.
- Czemu tam jedziemy? - zaciekawiła się Helena.
- Pokłonić się pewnemu mądremu człowiekowi - odpowiedziałem.
- To mędrzec, filozof?
- Nie, komediopisarz.
- To ma najwyżej poczucie humoru.
- Czytałaś Zemstę , Zluby panieńskie ?
- Aleksander Fredro? - zdziwiła się.
- Tak, czyż to nie geniusz, który potrafił w prostej formie przedstawić wady i zalety
całej nacji?
- O czym pan chce z nim porozmawiać? Przecież on nie żyje!
- Chcę się mu tylko nisko pokłonić.
- Dziwny z pana człowiek - mruknęła Helena.
Po półgodzinie wjechaliśmy do miejscowości Rudki. Tu stare budownictwo mieszało
się z betonowymi klockami ery wielkich kołchozów. Z dala widziałem białą wieżę kościoła,
która z bliska okazała się dzwonnicą stojącą obok barokowej, halowej, trzynawowej świątyni.
Wpierw musieliśmy przejechać przez targowisko, gdzie oferowano towary sprowadzane z
Turcji i z Polski. Zatrzymałem Rosynanta przed bramą ogrodzenia kościoła i weszliśmy w
obręb murów wysokich na trzy metry. Akurat z zakrystii wychodził wysoki, szczupły, młody
[ Pobierz całość w formacie PDF ]