s [ Pobierz całość w formacie PDF ]

potwierdzałyby tę drugą możliwość. Fakt, że on sam przeleżał nie napastowany tak długi
czas, zdawał się wskazywać, iż potwory skupiły swą uwagę na daremnym pościgu za
Belosem. A jeśli ów żył, jechał - mówiło Conanowi przeczucie - tą samą drogą gdzieś w
przodzie. Nie mając bowiem zamiaru dotrzeć do Argos, nie byłby w ogóle ruszył w kierunku
wschodnim.
Opancerzeni strażnicy graniczni nie indagowali Cymmeryjczyka. Samotnie wędrujący
najemnik nie potrzebował ani glejtu, ani listu żelaznego, szczególnie gdy jego pozbawiony
jakichkolwiek insygniów rynsztunek dowodził, iż nie pozostaje w czyjejkolwiek służbie. I
jechał przez niskie wzgórza, gdzie szemrały strumienie, a zagajniki dębowe rzucały na
murawę deseń ze słonecznych i cienistych cętek, trzymając się długiej drogi, co w błękitnym
oddaleniu wznosiła się na szczytach i opadała w doliny. Stary, bardzo stary był ów trakt
wiodący z Poitain ku morzu.
W Argos panował spokój; ciągnione przez woły obficie wyładowane wozy turkotały
na drodze, a mężowie o smagłych, nagich żylastych ramionach trudzili się w sadach i na
polach, jakie rozciągały się poza przydrożnymi drzewami. Starcy siedzący przed karczmami
na ławach ocienionych rozłożystymi gałęziami dębów pozdrawiali wędrowca dobrym
słowem.
U pracujących na polach rolników, u gadatliwych starych bywalców tawern, gdzie
zaspokajał pragnienie wielkimi bukłakami pienistego piwa, u twardookich, odzianych w
jedwab kupców napotkanych po drodze szukał Conan nowin o Belosie.
Opowieści były na ogół sprzeczne, ale dowiedział się z nich Conan, że smukły, żylasty
Zingaryjczyk o niebezpiecznych czarnych oczach i wąsach w guście ludów zachodu był na
szlaku gdzieś przed nim, dążąc najwyrazniej do Messantii. Wybór tego miasta był logiczny;
wszystkie argosseńskie porty, w przeciwieństwie do miast położonych w głębi kraju, miały
charakter kosmopolityczny, a najbardziej wielonarodowym z nich była właśnie Messantia. Do
jej portu wpływały korabie wszystkich państw morskich, szukali tu schronienia uciekinierzy i
wygnańcy z całego świata. Prawa obowiązywały łagodne, Messantia bowiem żyła z handlu
morskiego i jej obywatele doszli do wniosku, że w interesach z żeglarzami lepiej zbyt wiele
nie widzieć. Bo nie tylko legalne towary spływały do Messantii - niemała rola w ich dostawie
przypadała piratom i przemytnikom. Conan dobrze o tym wszystkim wiedział, czyż bowiem
w owych dawnych czasach, gdy był z barachańskimi piratami, nie wpływał nocą do portu, by
wyładować dziwne ładunki? Większość z piratów Wysp Baracha - małego archipelagu na
południowy zachód od wybrzeży Zingary - wywodzi z argosseńskich żeglarzy i dopóki
ograniczała swe zainteresowanie do flot kupieckich innych narodów, władze nie
interpretowały prawa morskiego zbyt kategorycznie.
Ale incydent barachański nie był jedyną piracką przygodą w życiu Conana, który
żeglował także z bukanierami zingaryjskimi, a nawet - co stawiało go poza nawiasem
każdego prawa - z owymi dzikimi czarnymi korsarzami, którzy ciągną z głębokiego południa,
by pustoszyć wybrzeże północy. Rozpoznany w którymkolwiek z portów Argos, pożegnałby
się ze swą głową. Ale bez najmniejszych wahań zmierzał ku Messantii zatrzymując się dniem
albo nocą tylko po to, by wierzchowiec wypoczął, on zaś zdrzemnął się parę chwil.
Nikt go nie okrzyknął, gdy wjeżdżał do miasta, i wnet stopił się z tłumami, które na
kształt fal zalewały to wielkie centrum handlowe i odpływały zeń. Messantii nie otaczały
mury - strzegło jej morze i okręty.
Był już wieczór, gdy Conan jechał niespiesznie po ulicach wiodących do portu. W ich
wylotach dostrzegł nabrzeże, maszty i żagle statków. Po raz pierwszy od lat czuł zapach
słonej wody, słyszał skrzyp olinowania i postękiwanie masztów, w które uderzała ta sama
bryza, co za przylądkami piętrzyła szeregi grzywaczy. I znów tęsknota do dalekich wędrówek
jęła poszarpywać serce Conana.
Ale nie wjechał na nabrzeże. Skierował wierzchowca w bok i pokonawszy pnące się
stromo szerokie wydeptane kamienne schody, dotarł do dużej ulicy, gdzie ozdobne białe
rezydencje spoglądały z góry na port. Tu mieszkali ludzie, co obrośli w oszczędnie przez
morza wydzielane dostatki - kilku starych kapitanów, którzy gdzieś diabłu w zębach znalezli
skarb, i wielu, wielu kupców, co nigdy nie stąpali po deskach pokładu, ani nie poznali ryku
sztormu czy bitwy morskiej.
Conan skierował konia ku malowanej złotem furcie i wjechał na podwórzec, gdzie
szemrała fontanna i gdzie gołębie przelatywały z marmurowych czap murów na marmurowe
płyty dziedzińca. Z pytającym wyrazem twarzy podszedł doń paz w jedwabnym kubraku
obszytym frędzlą i w trykotowych pończochach. Messantyjscy kupcy przestawali z wieloma
dziwnymi i brutalnymi postaciami, z których jednak większość pachniała morzem. Ale
najemny wojak tak swobodnie wjeżdżający sobie na dziedziniec księcia interesów nie był z
pewnością zjawiskiem częstym.
- Mieszka tu kupiec Publio? - raczej stwierdził niż zapytał takim tonem, że paz zdjął
swój beret z piórem i skłonił się udzielając odpowiedzi.
- A tak, w rzeczy samej, panie kapitanie.
Conan zeskoczył z siodła, a paz przyzwał sługę, który zaraz nadbiegł, by przejąć uzdę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl