s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
teren.
Ale Lem był już za drzwiami.
-1 nie daj się zastrzelić! - zawołała za nim.
Mąż jej nie słyszał.
Niczym Don Kichot, był człowiekiem owładniętym misją.
31
- Widzisz te wszystkie samochody? - odezwał się posępnie Jo-
-Jo. - Można by pomyśleć, że rozdają tu diamenty.
- Skąd ty zawsze wiesz, co powiedzieć? - warknął Packy. - Wszy-
scy się gapią na pień, który pozostawiliśmy w ziemi.
Droga prowadząca do farmy Lema Pickensa zatłoczona była
pojazdami, zmierzającymi w obie strony. Ludzie przyjeżdżali, par-
kowali na poboczu i pokonywali pieszo dalszą drogę do lasu. Przy-
pominało to pierwszy dzień sezonu piłkarskiego.
- Dziwię się, że nie organizują pikników - zadrwił Packy. - Swo-
ją drogą tyle zamieszania z powodu jakiegoś drzewa? Gdyby wie-
dzieli, co się naprawdę za tym kryje...
- Gdyby wiedzieli, zamieszanie byłoby znacznie większe - od-
parł rzeczowo Jo-Jo.
Szosa skręcała miękkim łukiem. Kiedy dotarli do zjazdu na
ziemny trakt, zrobiło się gęsto od zaparkowanych samochodów.
- To może być nasza trasa ucieczki - mruknął Packy, kiedy mi-
jali miejsce, gdzie zatrzymali się poprzedniej nocy.
102
Droga wiła się przez następne trzysta metrów, aż do drucianego
ogrodzenia, wyznaczającego granicę pomiędzy działką Lema Picken-
sa i farmą Wayne'a Covela. Wóz transmisyjny stał przed zaniedba-
nym domem, który widzieli w telewizji, kiedy staruszek łomotał do
drzwi Wayne'a Covela i obrzucał go wyzwiskami. Grupa dziennika-
rzy stała przed wielkim świerkiem rosnącym na podwórzu od frontu.
- To musi być zdobywca drugiego miejsca w tym choinkowym
konkursie piękności - domyślił się Packy. - Gdybym miał czas, też
bym je ściął.
- Szkoda, że nie wygrało - westchnął Jo-Jo. - Wówczas Covel
by nie węszył pod naszym drzewem. Patrz, jest.
Drzwi domu się otwarły i w progu stanął Wayne Covel, uśmie-
chając się szeroko do wycelowanych w niego kamer.
- Sytuacja nam sprzyja - rzucił szybko Packy. - Wszyscy zebrali
się od frontu, a my zajedziemy od tyłu.
Minął zakręt, za którym również stało kilka aut. Powoli wjechał
pomiędzy dwa z nich i zaparkował równolegle; w ten sposób grat
Mila był mniej widoczny, niż gdyby stał osobno.
Naciągnąwszy czapkę narciarską na twarz, najgłębiej jak się da-
ło, Packy otworzył drzwi i wysiadł. Następnie pochylił się i wyjął
z auta papierową torbę z maczetą Wayne'a Covela. Pomyślał
z wdzięcznością o grawerze; gdyby nie on, mogliby sobie szukać
w ciemno drania, który zwiał z ich łupem. Swoją drogą, po jakie
licho facet kazał grawerować swoje nazwisko na maczecie? Co za
głupek...
Zerkając nerwowo na bagażnik, Jo-Jo wygramolił się z samo-
chodu i ruszył za Packym, który zmierzał w stronę lasu. Po chwili
znalezli się na tyłach gospodarstwa Wayne'a. Wyglądając spod osło-
ny drzew, dostrzegli niewielką stodołę. Drzwi były otwarte, w środ-
ku stała zaparkowana furgonetka.
- Co teraz, Packy? - spytał szeptem Jo-Jo. - Myślisz, że możemy
wejść do piwnicy? - Wskazał na zardzewiałe metalowe drzwi wystają-
ce z ziemi i najwyrazniej prowadzące do podziemnej części budynku.
- Najpierw unieruchomię mu samochód, na wypadek gdyby po-
stanowił zwiać, zanim odzyskamy diamenty. Zamierzam wyrwać
parę kabli.
103
- Zwietny pomysł, Packy - pochwalił Jo-Jo z zachwytem. - Tak
samo zrobiły te zakonnice w Dzwiękach muzyki". Pamiętasz, jak
powiedziały matce przełożonej, że zgrzeszyły?
- Zamknij się, Jo-Jo. Zaczekaj tu. Dam ci znak, jak skończę,
i wtedy wejdziemy do piwnicy.
Packy przebiegł parę metrów otwartej przestrzeni do stodoły,
cały czas modląc się do zmarłej matki, żeby nikt go nie zobaczył.
Wystarczyły mu dwie minuty na otwarcie maski i przecięcie macze-
tą kilku kabli. Opuszczając maskę, cieszył się, że maczeta Covela
pracuje dla niego. Satysfakcję zmąciła mu jednak następna myśl
- że poprzednio ostrze posłużyło do uwolnienia jego łupu z gałęzi,
na której leżał ukryty przez ostatnie trzynaście lat. Postał chwilę
w progu stodoły, wyczekując odpowiedniego momentu; uznawszy,
że droga wolna, przemknął na ukos przez odsłonięty teren do piw-
nicznych drzwi. Kłódka, która sprawiała wrażenie, jakby wisiała
tam od wielu lat, ustąpiła łatwo po uderzeniu maczety. Wstrzymu-
jąc oddech, Packy schylił się i otworzył jedno skrzydło drzwi. Zawia-
sy zaskrzypiały tak głośno, że ze strachu ścierpła mu skóra. Uchy-
lił wrota na tyle, by wśliznąć się na schody, a potem dał sygnał
kompanowi, by poszedł w jego ślady.
Przyglądał się ze zgrozą, jak Jo-Jo człapie przez podwórze.
W końcu wszedł przez drzwi przytrzymywane przez Packy'ego i za-
czął schodzić po stopniach.
- Nie powinienem zabrać kłódki? - spytał, zdawało mu się że
szeptem, zatrzymując się nagle. - Jak ktoś będzie chodził dookoła
domu i ją zobaczy, może sobie pomyśleć: Hej! A to co takiego?".
- Wez tę kłódkę!
Packy zamknął drzwi i przez chwilę nic nie widzieli.
- Zmierdzi tu - powiedział Jo-Jo.
- Nie gorzej niż w siłowni, której najwyrazniej dawno nie oglą-
dałeś od środka.
- Wolę plażę.
Kiedy oczy przyzwyczaiły im się do ciemności, dostrzegli zaroś-
nięte brudem okno, dające jedyne, mizerne światło. Packy zapalił
latarkę i rozglądając się ostrożnie, przeszedł po zaśmieconej betono-
wej posadzce. Słychać było klekot pralki.
104
- Kto robi pranie o takiej porze? - zdziwił się Jo-Jo. - Może pie-
rze ubranie, które miał na sobie, kiedy ścinał gałąz. No wiesz, Pa-
cky, niszczy dowody. W filmach zawsze tak robią.
- Nie wiedziałem, że jesteś takim kinomanem - warknął Packy.
Pralka stała obok kąta odgrodzonego prowizoryczną ścianą
z drzwiami. Packy otworzył je i zajrzał do środka.
- Tu się ukryjemy, dopóki nie będziemy pewni, że Covel jest sam.
- W niewielkim pomieszczeniu zobaczyli warsztatowy stół i trochę
porozrzucanych narzędzi.
Nagle otwarły się drzwi u szczytu wewnętrznych schodów prowa-
dzących do domu i zapłonęła żarówka na drucie. Packy i Jo-Jo rzu-
cili się do warsztatu, a ze schodów zleciało naręcze brudnych ubrań.
Zwiatło zgasło, trzasnęły zamykane drzwi.
Jo-Jo wyjrzał ostrożnie i popatrzył z niesmakiem na brudy za-
ścielające całą piwnicę.
- Ten facet to niechluj. I nie musiał nas tak straszyć.
Packy'emu serce omal nie wyskoczyło z piersi.
- To nie będzie łatwe. Musimy się jakoś przekonać, czy jest sam.
Wyszli z warsztatu; Packy poświecił latarką na ubrania leżące
u podnóża schodów. Pralka zaczęła wirować z mocą tornada.
- Hałasuje, jakby miała zaraz wystartować - zauważył Jo-Jo ze
zdumieniem.
Drzwi na górze znów się otworzyły, co całkowicie ich zasko-
czyło. Tym razem, umykając pośpiesznie do warsztatu, Jo-Jo za-
plątał się w podartą flanelową koszulę Wayne'a Covela. Wyciąg-
nął przed siebie ręce, próbując zamortyzować upadek na zimną
betonową podłogę. Jego prawa dłoń trafiła na coś, co przypomi-
nało ostry kamyk. Tłumiąc okrzyk, poderwał rękę i spojrzał w dół.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]