s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Przesiadujesz w barach? Chodzisz do kina? Spotykasz się gdzieś z jakąś dziewczyną?
- Nie.
- Więc co robisz?
- Jeżdżę sobie.
- Cały czas?
- Owszem.
Pan Braddock pokręcił głową.
- Raczej trudno w to uwierzyć - zauważył.
- No to nie wierz mi. - Benjamin sięgnął po puszkę piwa stojącą na dywanie
obok fotela.
- A jakie masz plany? Masz w ogóle jakieś plany?
Benjamin wypił łyk piwa i odstawił puszkę na podłogę. Otarł usta grzbietem
dłoni.
- Posłuchaj - zaczął. - Jestem z tego całkowicie zadowolony. Całe lato gderałeś,
żebym się zabawił. Więc właśnie się bawię. Może wiec dałbyś mi spokój?
- I ty to nazywasz zabawą?
- Ja to nazywam balowaniem.
Benjamin wypalił powoli papierosa do końca. Zgniótł go w popielniczce i
siedział jeszcze przez chwilę z rękami opartymi na poręczach fotela, patrząc przed
siebie w ciemny ekran. Potem spojrzał na ojca.
- Czy uzyskam zezwolenie na włączenie telewizora?
- Nie.
- Nie?
- Nie.
Pan Braddock wstał i podszedł do okna. Spojrzał w głąb ciemnego ogrodu.
- Chcę o tym porozmawiać - oznajmił.
- Tato, nie mamy o czym rozmawiać.
- Ale musimy, Ben.
- Nie musimy.
- Ben, chcę... chcę porozmawiać o wartościach. O tym.
- Chcesz porozmawiać o wartościach - powtórzył Benjamin.
- Czy zostały ci jeszcze jakieś wartości?
Benjamin zmarszczył brwi.
- Czy zostały mi jeszcze jakieś wartości? - powiedział. - Wartości. Wartości. -
Potrząsnął głową. - Nie, jakoś żadne nie przychodzą mi w tej chwili do głowy. Nie.
- Synu, jak możesz tak mówić?
- Tato, nie dostrzegam żadnej wartości w tym, co robiłem do tej pory, i nie
dostrzegam również żadnej wartości w tym, co mógłbym ewentualnie robić w
przyszłości. Sądzę, że na tym wyczerpaliśmy temat. Proponuję teraz trochę telewizji.
- Masz dwadzieścia jeden lat - oświadczył ojciec.
- Daj spokój, tato.
- Jesteś inteligentnym, wykształconym młodym człowiekiem.
- Tato - rzekł Benjamin, sięgając do kieszeni koszuli po kolejnego papierosa. -
Postawmy sprawę jasno. Jeśli chcesz mi zakomunikować, że wyrzucasz mnie z domu,
to dlaczego nie powiesz mi tego wprost?
- Nie wyrzucam cię, Ben.
- W takim razie przepraszam. Odniosłem wrażenie, że zmierzasz w tym
kierunku.
- Zmierzam do tego, Ben, że są pewne rzeczy, których chyba sobie nie
uświadamiasz.
- Na przykład?
- Cóż - odparł pan Braddock - na przykład kilka życiowych prawd z dziedziny
ekonomii, że się tak wyrażę.
- Ekonomii?
- Tak.
- Chyba jednak uświadamiam to sobie.
- Naprawdę?
Benjamin skinął głową.
- Zdaje się, że miałem parę kursów z tego przedmiotu - oznajmił.
- Cóż, chyba jednak niewiele z tego wyniosłeś.
- O ile sobie przypominam - ciągnął Benjamin, zapalając papierosa - to miałem
najlepsze oceny w grupie.
Pan Braddock wciąż stał odwrócony plecami do syna i wyglądał przez okno.
- Wiesz, Ben - zaczął - mimo całej twojej intelektualności, nie jesteś...
- Nie jestem intelektualistą! - żachnął się Benjamin. Wrzucił zapałkę do
popielniczki. - Jeśli chcesz tu stać i obrażać mnie, to byłbym ci wdzięczny, gdybyś
przestał.
- Pomimo całego twojego wykształcenia, Ben, do niektórych spraw
podchodzisz chyba dość naiwnie. Jedną z nich jest to, że pewnego dnia będziesz
musiał zarabiać na życie.
- Będę musiał?
- Oczywiście.
- Bankrutujesz czy co? Nie stać cię, żeby mnie dłużej utrzymywać?
Pan Braddock odwrócił się w jego stronę. Benjamin wstał.
- Posłuchaj - zaczął, wymachując ręką. - Od czterech lat jestem cholernym...
cholernym symbolem waszej pozycji. I chyba mam prawo...
- Co powiedziałeś?
- Słucham?
- Symbolem naszej pozycji? Czy tak powiedziałeś?
Benjamin patrzył na niego przez chwilę, po czym spuścił wzrok na dywan.
- Nie chciałem tego powiedzieć.
- Czy tak to odbierasz, Ben?
- Nie.
- %7łe matka i ja uważamy cię za...
- Nie!
- Bo...
- Przestań na chwilę. Posłuchaj, tato. Doceniam wszystko, co dla mnie
zrobiliście. Jestem wam wdzięczny za moje studia. Ale spójrzmy prawdzie w oczy. Nic
z tego nie wyszło. Złamanego grosza nie było to warte. Nie było to warte ani jednego
złamanego grosza.
Pan Braddock wolno podszedł z powrotem do biurka i usiadł.
- Nie bardzo wiem, co powiedzieć - oznajmił.
- Nie mówiłem poważnie o tym symbolu...
- W porządku - odparł ojciec. - Ale wiesz, Ben?
- Tak?
- Trzeba coś zrobić. Może z tych studiów, jak to ująłeś, nic nie wyszło. Może
były nic nie warte. Ale nie możesz dłużej tak żyć.
- Staram się nie sprawiać nikomu kłopotu.
- Na pewno ci się to nie udało. Twój tryb życia wykańcza i matkę, i mnie.
Obawiam się, że matka jest bardziej wyprowadzona z równowagi, niż ci to okazuje.
- Przykro mi.
- I przyznajmy uczciwie, Ben. Za wszystko, co się dzieje, matka i ja ponosimy
taką samą winę jak ty.
- Nie ponosicie winy.
- Ponosimy. Wychowaliśmy cię. Próbowaliśmy wpoić ci pewne wartości.
- Tato, ja was nie winię.
- Ale ja sam siebie winię.
- Nie powinieneś.
- Ben, coś jest bardzo nie w porządku - stwierdził pan Braddock.
- Tato, słuchaj, z tego zaczyna się już robić melodramat - oznajmił Benjamin. -
Może byśmy...
- Tylko tyle?
- Słucham?
- To jest dla ciebie tylko melodramat?
- Pomyśl, tato - odpowiedział Benjamin. - Absolwent wraca do domu. Przeżywa
rozczarowanie. Gorzknieje. Siedzi w domu i schodzi na psy. Jego rodzice załamują
ręce i winią za to wszystko siebie. No cóż... tak. - Benjamin skinął głową. - Dosyć to
ckliwe.
Pan Braddock chciał jeszcze coś powiedzieć, ale przerwało mu pukanie do
drzwi. Otworzyła je pani Braddock i zajrzała do środka.
- Przyszli Robinsonowie - oznajmiła. - Wyjdziecie się przywitać?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]