s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zazdrosny? Zazdrosny o kogoś z personelu?! Mój Boże, to zabawne. Ale takie urocze. Ja nie
sądziłam...
Nawet w ciemności widać było, że na jej policzki wypływa rumieniec.
Nataniel zmieszał się bardzo. Jak na jedną noc miał zdecydowanie za dużo wrażeń. Wciąż trzęsła
nim wściekłość, bolał zawód. A słowa dziewczyny powiększały upokorzenie, choć wiedział, że nie
to było jej intencją. Patrzyła na niego tak szczerze, serdecznie.
- Letycjo - wyjąkał - naprawdę nie wiem, co powiedzieć...
- Nic nie mów. Obejmij mnie.
Zamarł ze zdumienia, ale tylko na sekundę. Już w chwili gdy ogarniał ją ramionami, przyciągał do
siebie, wiedział, że od zawsze chciał to zrobić. Odkąd ujrzał ją na ścieżce w lesie. Jej skóra, gładka
i miękka, była gorąca, zdawała się parzyć palce. Poczuł nacisk jej pełnych piersi, jędrnych, smukłych
ud obciągniętych ciasno materiałem sukienki. Dłonie same poszukały krągłości pośladków, w głowie
odbezpieczył się i wybuchł granat doznań i emocji. Tak długo tłumionych, od tak dawna
niezaznanych.
Kiedy ostatnio miałem kobietę? - zastanowił się oszołomiony umysł.
Teraz, odpowiedziało ciało.
Zwiat się zakołysał, noc pękła, wszystko inne straciło znaczenie.
Przylgnęła do niego odruchowo, lecz natychmiast zesztywniała, odsuwając głowę. Równie dobrze
mógłby trzymać w ramionach posąg. Dobrze wiedział, co to oznacza. Amnezja amnezją, ale takich
rzeczy się nie zapomina.
No i tyle, zrozumiał, wściekły i zawiedziony. Już po balu.
Niechętnie przesunął ręce na plecy i kark dziewczyny.
Oddychała płytko, półotwarte wargi miały głęboki odcień cynobru. W oczach o barwie mokki
mieszkał lęk, i prośba, i nadzieja.
Nic nie mów, idiotko! - pomyślał ze złością, ale ona już otwierała usta.
- Natanielu... - wyszeptała. - Myślałam, że ty... że my... Jestem taka samotna! Tu wszyscy dbają
tylko o siebie. Nie mam nikogo bliskiego. Aurora... sam wiesz. Nienawidzi mnie, a ja też nie mogę
jej znieść. Kiedy się pojawiłeś, poczułam, zrozumiałam, że to może być coś innego, coś
niezwykłego... a teraz odszedłeś i... Nie wiedziałam, co robić. Szukałam cię... byłam pewna, że ty też
mnie porzuciłeś. Nawet nie wiesz, jak tu jest. Tak samotnie, strasznie. Ja potrzebuję przyjaciela,
mężczyzny... myślę, że razem...
- Tak - mruczał uspokajająco, wplatając palce w pasma gęstych, ciemnych jak leśny miód włosów,
odwracając ku sobie jej twarz, ustami szukając ust. - Tak, tak... oczywiście.
Przytaknąłby wszystkiemu, żeby wreszcie przestała gadać.
- Poczekaj - wydyszała. - Poczekaj! Nie rozumiesz!
Rozumiał. Coraz lepiej rozumiał jej ciepłe, jędrne ciało zakute w pancerz ciasnej sukienki. Jej
włosy pachnące wiosną, smukłe nogi mimo upału spowite w cienką mgłę pończoch. I nie zamierzał
od razu się poddać. Pociągnął ją za sobą na suchy materac igliwia.
Targnęła się nagle z siłą tygrysicy.
- Nie! - krzyknęła z furią. - To na nic! Na nic! Nie pomoże!
Zwolnił uścisk ramion.
- Co ma pomóc? - szepnął bezradnie, zaskoczony.
- Nic! Myślałam, że może... Boże, ależ byłam głupia! Nie patrz tak! No, nie patrz! Ja nie mogę! Nie
tu! To bez sensu, na nic!
Wstała i z furią zaczęła otrzepywać sukienkę. W brązowych oczach błyszczało szaleństwo.
Nataniel usiadł. Twarz miał bladą, zaciętą.
- Coś niezwykłego... - szepnął zdławionym głosem, bardziej do siebie niż do niej.
Usłyszała, żachnęła się ze złością.
- Ach, przestań! Przestańże wreszcie! W końcu zrozumiesz. Kiedy tylko przyjdą mgły. Ja ci niczego
nie zamierzam tłumaczyć. Nie muszę! Słyszysz?! Idz sobie, idz, dokąd chcesz! - Machnęła
lekceważąco ręką.
Obciągała sukienkę na udach z taką wściekłością, jakby chciała porwać materiał na strzępy.
Gorączkowym ruchem poprawiła pończochy, przygładziła włosy i odeszła w mrok, kołysząc
biodrami.
- Rób, co chcesz, wariatko! - warknął za nią, podnosząc się z ziemi. - Więcej już na nic mnie nie
nabierzesz, słyszysz? Dosyć! Masz nierówno pod sufitem! Idiotka!
Nie odwróciła się nawet, szła sztywno wyprostowana, obrażona, jakby to on ją odtrącił.
Został sam. Zły, rozgoryczony, bezradny. Zraniony głęboko, bezużyteczny jako mężczyzna,
buntownik, żołnierz. Trzeba było wreszcie spojrzeć prawdzie w oczy. Urodził się z podłą duszą
lękliwego niewolnika, nigdy się nie wyzwoli spod tego jarzma. Zawsze będzie się czegoś bał, przed
czymś wzdragał. Nawet nie potrafił jej powiedzieć, co myśli, prosto w oczy. Rzucił tylko parę
paskudnych słów, jak pecynę błota, w plecy, po tchórzowsku, kiedy upewnił się, że odeszła
odpowiednio daleko.
Ale wściekłość wcale w nim nie wygasła. Płonęła wysoko niczym smolna pochodnia. Z
rozmachem kopnął pniak po wiatrołomie.
- Wystawiła mnie do wiatru, obłąkana dziwka - szepnął do siebie, jakby wciąż nie mógł pojąć, co
się stało. - Dobrze mi tak, głupkowi.
Własny bunt, ucieczka wydawały mu się teraz żałosne. Jak grymasy chłopca, który woli się bawić,
niż siadać do nauki. O tak. Dostał właśnie nauczkę. Gorzką. Tak gorzką, że aż trudną do przełknięcia.
- I zadawaj się tu z wariatami - poskarżył się na głos ciemności.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]