s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Chodz, Mikę - powiedział Rusch. Zacznijmy szukać. Nasz
radiotelegrafista przygotuje nadajnik, panie Ballard. Jeśli będzie
chciał się pan ze mną skontaktować, proszę użyć walkie-talkie.
Rusch i McGill opuścili kościół, a Ballard zwrócił się do Pye'a:
- Jesteś pewien tej liczby?
Jeden z Amerykanów przeszedł wzdłuż głównej nawy, rozwija-
jąc przewód z bębna. Zatrzymał się przed biurkiem i zameldował:
- Podoficer dowodzący Laird, sir. Ustawiłem radio na zewnątrz,
lepiej tam ze względu na anteny. Ale mam jeszcze przenośny mi-
krotelefon, z którego może pan tutaj korzystać. Jest dupleksowy,
można go używać jak zwykłego telefonu. - Postawił aparat na
biurku i podłączył go.
Ballard spojrzał na mikrotelefon.
- Z kim będę mówił?
- Centrum komunikacyjne, operacja Deep Freeze. Właśnie z ni-
mi rozmawiałem.
Ballard odetchnął głęboko i wyciągnął rękę.
- Halo, mówi Ballard z Hukahoronui. Czy możecie mnie połą-
czyć ze sztabem Obrony Cywilnej? To w budynku Reserve Bank,
ulica Hareford...
Przerwał mu spokojny głos.
- To niepotrzebne, panie Ballard. Już są na linii.
XXVI
Rusch, McGill i dwóch amerykańskich wojskowych szli po
skrzypiącym śniegu przez pustkowie, które było niedawno mias-
tem. McGill ściągnął rękawicę i pochylił się, by zbadać teksturę
śniegu.
- Twardnieje - stwierdził, prostując się. - Tuż przed zejściem
lawiny ćwiczyłem z paroma facetami. Powiedziałem, że nie przy-
dadzą się do niczego i miałem rację. Wiesz, co mnie w tej chwili
martwi?
- Co? - spytał Rusch.
- Jeśli Ballard zrobi swoje, to przyleci tu sporo ludzi, może
kilkuset. - McGill wskazał zachodni stok. - Obawiam się, że ona
znowu spadnie. To by dopiero powiększyło rozmiary katastrofy.
- Czy to prawdopodobne?
- Na górze wciąż zalega mnóstwo śniegu i myślę, że obsunęła
się tylko połowa, ześlizgując się po powierzchni szronu. Chciałbym
rzucić na to okiem.
Człowiek idący za Ruschem dotknął jego ramienia.
- Sir.
- O co chodzi, Cotton?
- Proszę spojrzeć na tego psa, sir. Węszy za czymś w śniegu
Popatrzyli w miejsce, które wskazał Cotton i zobaczyli skomlą-
cego alzatczyka, rozgrzebującego śnieg.
- Może nie jest tresowany - powiedział McGill - ale to jedyny,
jakim dysponujemy.
Kiedy podeszli bliżej, pies podniósł na nich wzrok i zachęcająco
machnął ogonem, a następnie poskrobał śnieg przednią łapą.
- Dobry pies - pochwalił go Rusch. - Cotton, bierz się za łopatę.
Cotton znalazł ciało na głębokości jednego metra. Rusch spraw-
dził puls.
- Już nie żyje. Wyciągnijmy go.
Wydobyli ciało ze śniegu, a Rusch aż westchnął.
- Co, na Boga, stało się z jego twarzą? Znasz go Mikę?
- Własna żona by go nie poznała - ponuro odparł pobladły
McGill.
Uszczęśliwiony pies zamerdał ogonem i odbiegł dalej, po chwili
znów się zatrzymał, drapiąc i węsząc.
- Cotton, obserwuj tego psa - polecił Rusch. - Harris, zbierz
kilku krzepkich facetów i kopcie tam, gdzie wskaże ten owczarek.
McGill rozpoznał znajomy odgłos nart sunących po śniegu i od-
wróciwszy się, zobaczył zbliżających się mężczyzn. Zatrzymali się,
a ten, który prowadził, uniósł gogle.
- W czym mogę pomóc? - spytał Charlie Peterson.
McGill spojrzał na stopy Charliego.
- Na początek pożycz mi swoich nart. Muszę się dostać na tę
górę.
Zza Charliego wysunął się Miller i z niedowierzaniem popatrzył
na ciało.
- Chryste! Co mu się stało? - Ledwie to powiedział, chwyciły go
torsje.
Trup zdawał się niewiele obchodzić Charliego.
- To Rawson - stwierdził beznamiętnie. - Ale go urządziło.
- Jak go rozpoznałeś? - spytał Rusch. - Przecież ten facet nie ma
twarzy.
- Stracił kiedyś kawałek małego palca u lewej ręki - wyjaśnił
Charlie i spojrzał na McGilla. - Wez narty od Millera. Pojadę z tobą.
- Charlie, ten stok nie jest najbezpieczniejszym miejscem na
świecie.
Peterson uśmiechnął się krzywo.
- Można zginąć przechodząc przez jezdnię. Już ci to kiedyś
mówiłem, prawda?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]