s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
postacie.
- Tam jest chyba pięć szałasów - powiedział Garrick.
- Sześć - odezwała się Marisa. - Jest też duży namiot.
Widzisz go?
- Tam na pewno mieszka oficer. Tylko wyższym szarżom,
jak widać, przysługuje namiot - stwierdził Deverell.
- Patrz - powiedziała znowu Marisa. - Ktoś chodzi przed
namiotem. Pewnie wartownik. Chodzi z opuszczoną głową i
niczego nie pilnuje.
- 284 -
- Ja bym go wyrzucił z wojska - mruknął Deverell. Za
poważne zaniedbanie obowiązków!
- Oszczędzimy żabojadom tego kłopotu. - Garrick
uśmiechnął się. - A ten biedaczyna jest twojego wzrostu,
dziewczyno.
Marisa skinęła głową.
W pół godziny pózniej byli już wysoko na zboczu.
Jeszcze dwóch Francuzów musiało się rozstać ze
swoimi mundurami, ale jeden z nich był bardzo mały.
Deverell oddał dobry mundur Garrickowi, mówiąc, że wkrótce
znajdzie jakiś dla siebie. Ouince nalegał, żeby to on się
przebrał, ale Deverell miał decydujący głos. Po chwili
patrzyli, jak książę zdobywa mundur w sposób, którego
dawno temu nauczył go Ouince.
Zbliżył się bezszelestnie do Francuza, który stał
odwrócony tyłem i usiłował zapalić fajkę płonącym
kawałkiem drewna, stale gaszonym przez wiatr. Tej fajki nie
zdążył zapalić. Kiedy dłoń Deverella spadła na jego kark,
upadł na ziemię.
- Zwietnie - szepnęła Marisa. - Czy to chińska sztuczka?
- Arabska - powiedział Garrick. - Oni są w tym najlepsi.
- Będziesz mnie musiał kiedyś tego nauczyć.
- Dobrze. Albo książę cię nauczy. - Ouince uśmiechnął się.
- 285 -
Marisa zaklęła pod nosem. Musieli teraz pomóc księciu.
Zciągnęli mundur z Francuza i ukryli ciało w rozpadlinie, tak
jak zrobili to przedtem. Deverell zaczął wkładać mundur. Już
wcześniej wytarli sobie twarze. Musieli się spieszyć. W każdej
chwili wrogowie mogli zorientować się w sytuacji.
Książę przeklinał cicho, kiedy wciągał na siebie mokry
mundur. Bluza była trochę za wąska w ramionach, ale całość
dobrze leżała na jego wysokiej, muskularnej postaci. Ruszyli
w stronę niedalekiej przełęczy.
Kiedy zbliżali się już do wierzchołka, niespodziewanie
natknęli się na patrol. Francuscy żołnierze szli w ich kierunku.
Szczęśliwym trafem nie doszło do potyczki. Chociaż
Francuzów było tylko czterech, odgłosy walki
zaalarmowałyby innych. Jednak ci czterej tak głośno
przeklinali pogodę, że słychać ich było z daleka.
- Nie odzywajcie się, ja będę mówił - szepnął Deverell.
To ostrzeżenie nie było konieczne. Francuski Garricka był
katastrofalny, Marisa zaś mogła w najlepszym wypadku
zostać uznana za bardzo młodego chłopca. A pomiędzy
Francuzami mogło nie być żadnych młodych chłopców.
- Merde! - usłyszeli, zanim ich oczom ukazał się patrol.
Francuzi zatrzymali się w miejscu, patrząc na Deverella,
który wysunął się do przodu.
- Bon soir, mes amis - powiedział drwiąco.
- 286 -
Cała czwórka natychmiast powiedziała mu, co myśli o
takim wieczorze. Jeden z nich wysunął palec do tyłu i
oznajmił, że nie omieszka wyrazić swojej opinii samemu mon
capitaine - le batard!
- Batard? - podchwycił inny żołnierz. - Moulin c'est un
grand cochon.
Pozostała dwójka nie pozostała dłużna i dorzuciła swoje
zdanie o kapitanie, który wysłał ich na patrol w taką pogodę.
Moulin okazał się nie tylko świńskim bękartem, był także
starą szkapą i sodomitą. Towarzysze Deverella wyrazili swoją
aprobatę skinieniem głowy i patrol poszedł dalej.
Cała trójka popatrzyła na siebie z uśmiechem. Poznali
nazwisko kapitana. To mogło być przydatne!
I rzeczywiście było. Okazało się, że przełęcz jest silnie
strzeżona. Nie było tu prymitywnych szałasów, jak na zboczu,
ale solidne schronienia, z których dokładnie można było
obserwować szlak, prowadzący w dół. Za panowania dziadka
Ruperta wzniesiono na przełęczy kilka kamiennych baraków i
wysoką basztę dla dowództwa. Wydawało się, że te budynki
stanowią część góry, z której wyrastają.
Marisa nie mogła powstrzymać ciężkiego westchnienia na
widok obcych żołnierzy w barakach, które dobrze znała.
Z baszty wyszedł sierżant, wściekły, że ktoś zmusza go do
wyjścia na zewnątrz, gdzie wieje silny wiatr i pada deszcz.
- 287 -
- Moulin ma takie same głupie pomysły jak tamten idiota,
który nas tu wysłał - powiedział Deverell.
Zrobił taki sam gest w kierunku namiotu oficerskiego, jak
żołnierz ze spotkanego przez nich patrolu.
- Oni są wszyscy jednakowi - sierżant przytaknął mu
skwapliwie. - Trzymają swoje tyłki w cieple i wydają rozkazy.
O co mu chodzi tym razem?
- Wyobraz sobie - mówił dalej Deverell - że ten przeklęty
idiota miał sen. W tym swoim kretyńskim śnie zobaczył, że
obsunęły się skały - pokazał zbocze, które schodziło na stronę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]