s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wcale wysokich rangą oficerów marynarki wojennej oraz zakłopotanych urzędników
w białych kołnierzykach, którzy mijali nas, rzucając chwilami zdawkowe, lecz
wnikliwe spojrzenia, tak jakby rozumieli, co widzą oraz co i dlaczego tu robią.
Nie rozumieli.
My też tego nie rozumieliśmy.
Pracowaliśmy przez siedem dni w tygodniu i jeśli nie liczyć naszego
dyplomowanego hydraulika z samochodem i dziewczyną z kawiarni oraz mojego
kumpla z innej części Brooklynu, którego nie ujawnione towarzyskie wyczyny
ściągnęły nam na głowę policję, nie mieliśmy tam prawie żadnych rozrywek. Nie
pamiętam, żebym w ciągu tych siedmiu lub ośmiu tygodni, które przepracowałem
bez jednego wolnego dnia, choć raz poszedł do kina. Kiedy wzięliśmy prysznic i
odpoczęliśmy trochę po zakończeniu dziennej zmiany, nadchodził czas kolacji. %7łeby
nie spóznić się na ósmą rano do stoczni, trzeba było kłaść się wcześnie spać i
robiliśmy to przez siedem dni w tygodniu. W stołówce przy stoczniowej bramie,
gdzie jedliśmy śniadania, dostrzegliśmy z pewnym zaskoczeniem kilka gatunków
alkoholu. Jeszcze bardziej zdziwił nas widok ludzi konsumujących go o tej porze, tak
jakby picie alkoholu przy śniadaniu było czymś normalnym.
Kolacje jedliśmy przeważnie w pensjonacie prowadzonym przez wesołą
korpulentną niewiastę nie pierwszej młodości. Miała nieśmiałą córkę koło
dwudziestki, która pomagała jej przy obsługiwaniu stolików. Matka obserwowała
dziewczynę z purytańską czujnością kłócącą się z jej własnym subtelnym i
prawdopodobnie nie uświadamianym kokieteryjnym i zmysłowym stylem bycia.
Serwowane tam posiłki były tanie, smaczne i proste: kurczaki, wieprzowina,
wołowina, kotlety jagnięce, gulasze i na szczęście żadnych ryb. Jedynym dziwnym
elemenw ich kuchni było coś, co one nazywały pszennym chlebem i co odbiegało
znacznie od produktu, który my, nowojorscy %7łydzi znaliśmy pod pojęciem
pszennego chleba. Nasz pszenny chleb był grubym, twardym, solidnym,
wyrabianym na drożdżach wschodnioeuropejskim bochenkiem; ich pszenny chleb
przypominał ciasto. Potem przyzwyczaiłem się jednak do ich pszennego chleba i
chętnie przegryzłbym teraz kromkę z dżemem malinowym lub truskawkowym. Na
święto Paschy wszystkich żydowskich robotników w Portsmouth zaproszono na
tradycyjny poczęstunek w dużej sali wynajętej przez członków gminy żydowskiej.
Było to dla nas miłe i nowe wydarzenie i bardzo ujęła nas gościnność gospodarzy.
Najwięcej komentarzy wzbudziła południowa wymowa zarówno angielskiego jak i
jidysz (oraz hebrajskiego w skróconych obrzędach).
W Norfolku, mówiono nam, pod numerem 30 przy Bank Street mieści się
burdel. Nie sądzę, by któryś z nas nosił się z poważnym zamiarem pójścia tam; jeśli
inni chodzili i mówili o tym, nie mówili o tym ze mną. Silnym bodzcem
przemawiającym za seksualną abstynencją były ponownie względy finansowe:
niewypowiedziana i deprymująca świadomość, że będziemy musieli pózniej
pokutować przez trzy dni ciężkiej pracy za półgodzinne oddawanie się cielesnym
uciechom, które mogą, ale przecież nie muszą wprowadzić nas w zmysłową euforię.
A co gorsza, mogą nam wejść w krew.
Ostatecznie fundnąłem sobie w końcu wolny dzień - chyba nawet dwa dni;
cały weekend. Zapomniałem, jak go spędziłem - być może popędziłem do Nowego
Jorku w należącym do jednego z nas samochodzie, płacąc za benzynę mniej niż
wynosiła cena biletu kolejowego; jeśli tak, wypadło mi to z pamięci i nie wiem, co
tam robiłem. Pamiętam (albo wydaje mi się, że pamiętam) adres burdelu w
Norfolku, do którego nigdy nie poszedłem, ale zupełnie nie wiem, co porabiałem,
znalazłszy się z powrotem w domu, na Coney Island lub gdzieś indziej, po
pięćdziesięciu sześciu dniach nieprzerwanej harówki. Ale... cokolwiek tam robiłem,
zdruzgotało to mnie, złamało ducha, nad wątliło siłę woli i położyło kres karierze
fabrycznego robotnika. Powrót do tego znoju po tak krótkim odpoczynku wydawał
się nie do pomyślenia i po upływie kilku pierwszych dni okazał bolesną udręką,
którą potrafił znieść jedynie człowiek obdarzony silniejszym ode mnie charakterem.
Poddałem się prawie bez walki.
Złożyłem wymówienie.
Spakowałem się i wyjechałem.
Rany - ale byłem szczęśliwy!
W drodze powrotnej z Wirginii zatrzymałem się na dwa dni i jedną noc w
Waszyngtonie u mojego przyjaciela z Coney Island, Marty ego Kappa. Marty
pochodził z Dwudziestej Trzeciej Ulicy w dzielnicy włoskiej. Poznałem go dopiero w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]