s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
o tę samą stawkę, to jednak atmosfera na trybunach była zgoła odmienna. Wszystko
siadło. Kilku najoperatywniejszych chłopaków poznikało. Długi siedział wówczas w pudle,
Alkohol stracił serce i zapał do robienia czegokolwiek, Siwy naprzekręcał nieco ludzi na
pieniądze i bał się im pokazywać na oczy. I tak dalej.
Nie bez winy są tu działacze Miedzi. Kibice sami chcieli zorganizować sobie komputerowe
szaliki swojego klubu. Chcieli wyłożyć własne pieniądze, zaangażowali własne kontakty.
Chcieli tylko jednego zgody klubu. Goście z inicjatywą postanowili zorganizować szaliki
na miarę tych, które w kraju są już normalnością. Inicjatorzy rynku pamiątek chcieli
oficjalnie handlować rzeczami z herbem, nazwą klubu i jego barwami. Ani jedno, ani
drugie, ani trzecie nie jest zastrzeżone do tej pory. Do kogo poszli, w kilkanaście
miesięcy po tym fakcie nie sposób ustalić. Działacz postanowił wtedy wykroić coś dla
siebie.
Chcecie mieć pozwolenie na handel szalikami klubowymi? Dobrze, ale musicie część
tych szalików oddać nieodpłatnie na rzecz klubu.
Faceci z inicjatywą, choć nie przemysłowcy dysponujący olbrzymim nadmiarem gotówki,
przekalkulowali interes i doszli do wniosku, że aby sprostać życzeniom działaczy,
musieliby albo sami dokładać do interesu, albo zdzierać ze swoich kolegów kibiców.
Wynik takiego myślenia ludzi z klubu jest widoczny po półtora roku. Zrednia frekwencja
na stadionie Miedzi jesienią sezonu 95/96 wyniosła nie całe 500 osób na mecz! Była
szansa, by kilkudziesięciu chłopaków związało się z Miedzianką ideowo i zamiast łazić po
bramach i zbierać kasę na następne wino, organizować pieniądze na kolejny mecz. Ten
klimat beznadziejności dało się wyczuć już zimą w roku 1994. Będąc w Legnicy szukałem
znajomka, kibica Miedzi. Takiego zagorzałego. Chłop ma sporo po trzydziestce na karku.
Pytam młodzieżowców kręcących się bez celu po okolicznych bramach, opisując swojego
ziomala. Bractwo w wieku 18-19 lat stwierdza, że jeśli chodzi o kibiców, to trzeba
wypytywać wśród małolatów. Jeśli niespełna 20-letni gostek mówi coś o małolatach, to
jaki wiek ma na myśli? Takie jest postrzeganie szalikowców Miedzi w samej Legnicy.
Aktualnie, tzn. na przełomie roku 95 i 96, fanów legnickich jest nie wielu. Owszem,
jeżdżą na wyjazdy za swoją drużyną, ale tylko niedaleko i w naprawdę niewielkim
składzie osobowym. Wiosną 95 w nieodległym Dzierżoniowie było ich 20.
Przypadek Miedzi jest kliniczny. Nikt nie zadbał o trybuny, bo po co? Lepiej się było
zatroszczyć o pieniądze w mniemaniu działaczy pewniejsze. Miasto podarowało
klubowi targowisko. Następnie miasto pożyczyło pieniądze na remont tegoż targowiska. A
jeszcze pózniej pożyczkę anulowało. Rzecz jasna nie była to jakaś tajemnicza grupa ludzi,
lecz czyjeś konkretne działania. W tym przypadku wiceprezydenta miasta, który
jednocześnie pełnił funkcję wiceprezesa klubu. Dzięki odpowiedniemu wy korzystaniu
obu funkcji pieniądze przelały się z jednego konta na drugie. Tak jest po prostu
najłatwiej. Ostatecznie skończyło się na dowiezieniu wiceprezydenta vel wiceprezesa w
kajdankach do gmachu sądu. Gdyby komuś chciało się zainwestować w kibiców, te kilka
miliardów, które przy nosić ma targowisko, mogło wpłynąć z zupełnie innego zródła. Dwa
tysiące ludzi płacących za bilety po pięćdziesiąt tysięcy starych złotych, siedem naście
razy w roku daje prawie dwa miliardy przychodu. Rocznie. Za to, co i tak się organizuje.
Wystarczyło tylko trochę zadbać o reklamę i fanów swojego klubu. Pieniędzy, jakie
mogłyby wpłynąć przy pięciotysięcznej pub lice liczyć nie trzeba. W Legnicy nikt tego
nawet nie próbował.
Wiosną 95 we Wrocławiu na Zlęzie kibiców Miedzi zawitało około 30. Jesienią 95
legniczanie potrafili w 40 zajechać do Lubina na mecz AKS-u z Zagłębiem. Trzy dyszki do
Wrocławia (także na LKS). Stu za meldowało się w Jaworze na meczu o puchar Polski z
tamtejszą Kuznią.
Motor Lublin
Ludzie honoru kibice Motoru. Taki napis za sobie na szalikach fani z Lublina. Fanatycy
sportowi pojawili się w tym mieście stosunkowo pózno. Podczas finału pucharu Polski
Arka Wisła, który odbył się w maju 1979 właśnie w Lublinie, ludzie widząc łażących po
mieście młodych ludzi w kolorowych szalikach podchodzili i pytali, co to za sekta. Trzy
lata pózniej, w 1982 roku Motor wchodził do ekstraklasy. Wówczas na lubelskich płotach
pojawiły się napisy RKS w I lidze Tamtejsza prasa cieszyła się, że to już nie te
antypaństwowe napisy w stylu Już niedługo zamiast liści będą wisieć komuniści , jakie
na tych samych murach pojawiały się kilka miesięcy wcześniej.
Pierwszy mecz Motor rozgrywał ze Zląskiem. Na tym spotkaniu za meldowało się kilkuset
(około 400) fanów przyjezdnych. Na trybunach widać już było zalążki grupy fanatyków.
Jednak o sile chuligańskiej stadionu przy Al. Zygmuntowskich długi czas stanowili nie tyle
ci, którzy przychodzili w żółto-biało-niebieskich szalikach, lecz tak zwane zgredy. Jakoś w
Lublinie tych zagryziaków jest szczególnie dużo.
Po awansie do grona najlepszych Motor zdobywał sobie dość szybko kibiców. Co
dziwniejsze, działo się to w okresie, gdy fanatyzm sportowy przeżywał w Polsce wyrazny
kryzys. Lublinianie wpadli w orbitę zainteresowań kibiców warszawskiej Legii. Kilku
mieszkańców Lublina wręcz było łącznikami na trasie do Warszawy. Na spotkania
swojego klubu przy chodzili w barwach czerwono-biało-zielonych. Z czasem miłość
lublinian do legionistów przez tych ostatnich została wzgardzona.
Fani Motoru w jakichś szczególnych ilościach na dalsze wyjazdy nie jezdzili w zasadzie
nigdy, choć raz zajechali do Wrocławia (500 kilometrów) w sile 250 hools.
Na linii Lublin Wrocław w drugiej połowie lat osiemdziesiątych zaskrzypiało.
Wracających z Wałbrzycha kiboli Motoru wzięto na picie w okolice wrocławskiego dworca.
Następnie lublinianie pozbyli się barw. Stary, chamski numer. Fani z Lublina nie zadziałali
jednak tak, jak za chowałaby się każda inne ekipa. Gdy do Lublina zawitali fanatycy
Zląska szukano głównie winowajców. Trzech z nich pojawiło się na trybunach, Wśród
niewielkiej, trzydziestoosobowej grupy. Choć kłopoty mieli wszyscy przyjezdni, bo
postawili się za swoimi ziomkami, to jednak sposób, w jaki lublinianie chcieli załatwić
sprawę, wywoływał szacunek. Do zgody prawdopodobnie i tak by nie doszło. Po zdobyciu
przez Ruch Chorzów tytułu mistrzowskiego, świeżo upieczeni mistrzowie Polski musieli
rozgrywać trzy spotkania w odległości nie mniejszej niż 100 kilometrów. Padło na
Wrocław. Akurat jednym z tych trzech okazał się męcz z Motorem. We Wrocławiu
szykowano się na kolejną wojenkę z szalikowcami z Górnego Zląska. Część bractwa
myślała, że będzie to wojna na dwa fronty. Jednak przybysze z Lublina nie zachowywali
[ Pobierz całość w formacie PDF ]