s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przewracając się najpierw na kolana, następnie na plecy.
Nictero-coś uniosło głowę. Po szczęce stworzenia, skapując z ust, ciekła świeża
krew. Zdrowe oko drżało niczym surowe jajko w filiżance. Odrzuciło ciało Jury
na bok i skupiło całą uwagę na Ra'acie, wpatrując się w niego pożądliwie jak
zwierzę czujące świeże mięso.
- Nie - powiedział Ra'at, próbując wstać. - Nie, nie...Lussk odwrócił się
gotowy do biegu. Ostatnim dzwiękiem, jaki usłyszał, zanim popędził do
biblioteki, był krzyk Ra'ata.
ROZDZIAA 15
diagnoza
Scabrousowi niecałe pół minuty zajęło, by przemyć ranę solą fizjologiczną,
podłączyć sobie kroplówkę i zainicjować działanie rękawa autodiagnostycznego.
Wszystko było na swoim miejscu. Kolejne czynności wykonywał stopniowo i bez
chwili wahania, a szybkie, płynne ruchy nie zdradzały gniewu płonącego w klatce
piersiowej niczym rozgrzana do czerwoności bryła węgla.
Urządzenie umieszczone na nadgarstku prawej ręki pisnęło lekko, informując o
upływie trzydziestu sekund. Przyjrzał się świecącemu na niebiesko odczytowi
rękawa autodiagnostycznego, nadal kalibrującego się do badania próbki krwi.
A tymczasem ta dziewczyna - ten śmieć Jedi - uciekła.
Scabrous nie zauważył, kiedy zniknęła, choć oczywiście wiedział, że zrobi to,
gdy tylko nadarzy się ku temu okazja. Nie było co do tego najmniejszych
wątpliwości. Ale to bez znaczenia - orchidea zrobiła, co do niej należało, a ze
złapaniem Jedi nie musiał się spieszyć. Gdy nadejdzie właściwa pora, także ona
spełni swoją funkcję.
Na razie miał ważniejsze sprawy na głowie. Wrócił do swoich zajęć, pilnując, by
emocje nie zerwały się z uwięzi. To dzięki krytycznemu myśleniu dotarł tak
daleko; jego umysł funkcjonował jak bezduszna maszyna i był bez reszty oddany
realizacji eksperymentu. Emocje, dzięki którym silnik mógł pracować - ambicja,
bezgraniczna wściekłość, wrodzona deprawacja objawiająca się obojętnością na
wszystko oprócz samego siebie - trzymał odizolowane w mrocznym naczyniu swojego
serca, skąd nie mogły odrywać go od realizacji postawionego sobie celu.
A mimo to nienawidził jej.
Nienawidził z brutalną, zgrzytającą zawziętością całej machiny wojennej Sithów;
nienawidził jej z płonącą intensywnością dziesiątka tysięcy umierających słońc
nienawidził Jedi, której orchidea stanowiła fundament wszystkiego i której sama
obecność pozwoliłaby na realizację jego projektu. Dobrze było wiedzieć, że w
dowolnej chwili mógł sięgnąć do tej nienawiści, niczym po dojrzałe wino, które
może przelać do kielicha i powoli sączyć. Chciałby ją znalezć i...
No cóż, dokończyć to, co rozpoczął.
Hestizo Tracę umrze z krzykiem na ustach.
A on posiądzie życie wieczne.
Bip! Minęła minuta. Scabrous spojrzał na sprzęt diagnostyczny. Niebieskie liczby
pulsowały na czerwono. Lekko zmarszczył czoło. Zakażenie okazało się silniejsze,
niż oczekiwał. System analizował teraz dane, by wyizolować antygen i przygotować
Scabrousa do kolejnego etapu jego planu.
Nie mógł sobie pozwolić na dłuższą zwłokę. Pompę do hemodializy zaprojektowano
jako urządzenie przenośne - płaska, owijana wokół ramienia paczka mieściła
sześć litrów świeżej krwi i była wyposażona w system rurek próżniowych. Paskami
Scabrous przymocował paczkę do ramienia, podłączył ją do kroplówki w prawej
ręce i wpuścił do krwiobiegu pierwszą porcję świeżej krwi. Poczuł ogarniające
ramię ciepło, sięgające coraz wyżej, wypełniające klatkę piersiową
rozluzniające, pozwalające wziąć głębszy oddech. Nastawił liczniki. Przy
obecnym tempie podawania krwi jej zapas powinien mu wystarczyć na sześć godzin
- o ile w międzyczasie sytuacja nie ulegnie radykalnej zmianie.
Scabrous ominął turbowindę i ruszył w kierunku roztrzaskanego okna. Obrzucił
spojrzeniem nierówny przysypany śniegiem krajobraz. Pewność siebie, którą
poczuł, pozwoliła mu na nowo skupić się na swoim celu. To była jego Akademia i
jego planeta - nikt nie znał jej lepiej od niego. Gdziekolwiek ta Jedi by się
ukryła, on i tak ją odnajdzie.
Bez chwili zawahania wyskoczył przez potrzaskane okno. Przecinając powietrze,
runął w mrok nocy, by po chwili wykorzystać Moc do pokierowania upadkiem z
wysokości stu metrów. Gdy wylądował u podnóża wieży, od razu zaczął biec. W
głowie mu szumiało, a ciało, wyczuwając świeżą krew, wsysało ją jak czysty
tlen, karmiąc mięśnie i mózg. Włączył komunikator, przystawił go do ucha i
odczekał na połączenie ze swoim sługą.
- Pytanie: tak, mój panie? - zapytał droid HK.
- Aktywuj zewnętrzne bariery we wszystkich kwadrantach - rozkazał Scabrous. -
Celem jest Hestizo Tracę, Jedi. Przeskanuj laboratorium w poszukiwaniu próbek
jej DNA i feromonów. - Gdy powiał wiatr, przerwał na chwilę. - Wykorzystaj
wszelkie niezbędne środki. Ale chcę ją żywą.
ROZDZIAA 16
. zebranie
Hestizo?
Zo wciąż biegła, gdy w jej głowie rozbrzmiał głos orchidei. Zaskoczył ją do
tego stopnia, że zachwiała się i niemal zatrzymała.
Od momentu, gdy wyrwała się z turbowindy, nie przestawała biec. Nie potrafiła
określić, czy trwało to dziesięć minut, czy pół godziny. Czas stał się pojęciem
subiektywnym, oszalałą, nielogiczną przestrzenią podobną pod tym względem do
samej Akademii. Pędząc pomiędzy szarymi, częściowo zawalonymi budynkami i
zrujnowanymi świątyniami, miała przed sobą tylko jeden cel - jak najbardziej
oddalić się od wieży. Ale za każdym razem, gdy patrzyła za siebie, wieża
wydawała się stać w innym miejscu.
Kręciło się jej w głowie. Próbowała nie myśleć o tym, co wydarzyło się na
górze, ale myśli przesączały się przez jej mechanizm obronny niczym krew z
rany, która nie chce się zabliznić. Widziała twarz tego chłopaka - kim był? -
jak wyczołguje się z klatki i skacze na Scabrousa, pamiętała jego zapach,
dzwięki, jakie wydawał. Przypominał zwierzę, ale zachowywał się znacznie
gorzej.
Hestizo, głos orchidei przerwał jej rozmyślania, stój. Zatrzymaj się. Na
ziemię.
Zo rozejrzała się dookoła. Stała przed ogromnym przewróconym na bok pomnikiem
któregoś z pradawnych Lordów Sithów. Wystawiony przez dekady na działanie
wiatru i śniegu, posąg miał połowę twarzy całkowicie wygładzoną. Gdy Zo padła
na kolana, usłyszała dobiegające zza posągu głosy.
Wyjrzała.
Dwadzieścia metrów przed nią pasażem szła właśnie grupa studentów. Na ich czele
kroczył starszy mężczyzna - zapewne ich Mistrz. Długie, siwe włosy miał zebrane
w srebrny warkocz, co podkreślało tylko jego kanciastą twarz o sokolim nosie i
czole. Popołudniowe słońce świeciło za jego plecami, tak że rzucał cień przed
siebie, na skrzypiący pod nogami, świeży śnieg, a zarys płaszcza dodatkowo
sprawiał wrażenie, jakby miał skrzydła.
Ilu? - wyszeptała w jej umyśle orchidea. Ilu ich tam jest, Hestizo?
Naliczyła dwunastu, osiemnastu, dwudziestu czterech, póki jej wzrok nie
powędrował za skalisty, pokrywy lodem pagórek, gdzie wokół dwóch czy trzech
[ Pobierz całość w formacie PDF ]