s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
swego życia nawet o tym nie wiedząc. Tak nie mogło być. Tiu próbowała być zimna,
usiłowała odepchnąć Zhiva, a on usłuchał. Nie błagał; trzymał się na dystans.
Jednak po piętnastu dniach przyszedł do Tiu i oznajmił:
- Tiu, nie mogę bez ciebie żyć.
Wiedząc, że Zhiv mówi szczerą prawdę, odpowiedziała:
- W takim razie żyj ze mną przez pewien czas. - Tiu brakowało namiętności, jaką
obecność Zhiva napełniała powietrze. Pozostali ludzie sprawiali wrażenie potulnych i
zrównoważonych.
Seks był dla Zhiva i Tiu zródłem natychmiastowej, bezmiernej i ciągłej rozkoszy.
Tiu zdumiewała się sobą, swoją obsesją na punkcie Zhiva, tym, że pozwalała mu się
wyciągać z orbity na tak wielką odległość. Nigdy nie oczekiwała, że będzie kogoś
wielbić, a co dopiero, że stanie się obiektem uwielbienia. Prowadziła ustabilizowane
życie, sterowane indywidualnie i od wewnątrz, a nie przez społeczeństwo od
zewnątrz, jak życie Zhiva w Stse. Tiu wiedziała, kim chce być i co chce robić. Miała
wytyczony kierunek, wiedziała, że nigdy nie zboczy z drogi. Pierwszy wspólny rok
Zhiva i Tiu to była seria zwrotów i zmian we wzajemnych relacjach, swego rodzaju
podniecający taniec miłosny, nieprzewidywalny i ekstatyczny. Stopniowo zaczęła
jednak stawiać opór temu napięciu, intensywności, ekstazie. Wszystko to było urocze,
ale czuła, że nie jest właściwe. Chciała iść dalej. To ciągłe dążenie odciągało ją od
Zhiva, a on zaczął walczyć o życie.
Właśnie to robił po całodziennej wędrówce po pustyni Asu Asi na Ve, w ich
cudownie ciepłym namiocie, uszytym na Gethen. Suchy, lodowaty wiatr wył wśród
wznoszących się nad nimi purpurowych urwisk, które wypolerowały liczne wichry, a
zaginiona cywilizacja pokryła ogromnymi figurami geometrycznymi.
Postronny obserwator mógł ich wziąć za rodzeństwo, kiedy tak siedzieli w blasku
pieca chabe. Mieli tę samą czerwonobrązową cerę, gęste, lśniące, czarne włosy i
zgrabne, jędrne ciała. Zhiv mówił i poruszał się cicho, z puebloską gracją, która
prowokowała Tiu do bardziej wyrazistych, szybszych reakcji.
Teraz jednak mówiła wolno, niemal oficjalnie.
- Nie zmuszaj mnie do dokonania wyboru, Zhivie. Odkąd rozpoczęłam naukę w
szkołach, pragnęłam polecieć na Terrę. Chciałam tego już, kiedy byłam dzieckiem,
całe życie. Teraz proponują mi to, czego chcę, na co pracowałam. Jak możesz prosić,
żebym odmówiła?
- Nie proszę cię o to.
- Ale chcesz, żebym przełożyła wyjazd. Jeżeli to zrobię, mogę na zawsze stracić
tę szansę. Być może nie, ale dlaczego miałabym ryzykować - dla jednego roku?
Możesz dołączyć do mnie w przyszłym roku!
Zhiv nie odpowiedział.
- Jeśli chcesz - dodała oschle.
Zawsze zbyt ochoczo zrzekała się prawa do Zhiva. Możliwe, że nigdy w pełni nie
uwierzyła w jego miłość do siebie. Nie uważała się za kobietę zasługującą na miłość,
godną jego namiętnej lojalności. Właśnie ta lojalność wzbudzała w Tiu lęk, sprawiała,
że czuła się niezręcznie, fałszywie. Jej poczucie własnej wartości było czysto
intelektualne. - Robisz ze mnie boga - powiedziała mu kiedyś, ale nie zrozumiała,
kiedy odpowiedział radośnie: - Razem stwarzamy boga.
- Przepraszam cię - mówił teraz w namiocie. - To jest inna forma rozumu, którą
możesz nazwać przesądem, jeśli chcesz. Nic na to nie poradzę, Tiu. Terra jest
oddalona o sto czterdzieści lat świetlnych. Jeśli tam polecisz, to w chwili twojego
lądowania będę już martwy.
- Nieprawda! Przeżyjesz tutaj jeszcze jeden rok, udasz się w podróż i przylecisz
na Terrę w rok po mnie!
- Wiem o tym. Uczyliśmy się tego nawet na Stse - odparł cierpliwie. - Tylko że ja
jestem przesądny. Kiedy odlecisz, umrzemy dla siebie nawzajem. Uczono cię tego
nawet w Kathhadzie.
- Wcale nie, to nieprawda. Jak możesz prosić, żebym zrezygnowała z tej szansy w
imię czegoś, co nazywasz przesądem? Bądz uczciwy, Zhiv!
Po długim milczeniu skinął głową.
Tiu siedziała przybita, rozumiejąc, że zwyciężyła. Zwyciężyła w fatalnym stylu.
Wyciągnęła rękę, próbując pocieszyć Zhiva i samą siebie. Przerażał ją mrok, jaki
zaległ w sercu ukochanego, jego żal i niema akceptacja zdrady. Ale to nie była
zdrada; Tiu natychmiast odrzuciła to słowo. Nigdy by go nie zdradziła. Byli w sobie
zakochani. Kochali się. Zhiv przyleci do niej za rok, najdalej za dwa. Byli dorośli, nie
mogli lgnąć do siebie jak dzieci. Dorosłe związki są oparte na wzajemnej wolności i
zaufaniu. Powiedziała o tym sobie i Zhivowi. Przytaknął, utulił Tiu i pocieszył. W
nocy, w całkowitej ciszy pustyni, kiedy krew śpiewała mu w uszach, myślał: To
umarło nie narodzone. Nigdy nie zostało poczęte".
Przed odlotem Tiu spędzili kilka tygodni w małym mieszkanku na terenie szkoły.
Kochali się ostrożnie, delikatnie, rozmawiali o historii, ekonomii i etnologii, stale byli
zajęci. Tiu musiała się przygotować do pracy z grupą, z którą leciała; zagłębiła się w
studiach nad terrańskimi koncepcjami hierarchii. Zhiv miał do napisania pracę o
wytwarzaniu energii społecznej na Werel. Oboje ciężko pracowali. Przyjaciele
wyprawili Tiu wielkie przyjęcie pożegnalne. Nazajutrz Zhiv odprowadził ją do portu
Ve. Tiu pocałowała go, przytuliła i powiedziała, żeby nie zwlekał z przylotem na
Terrę. Zhiv patrzył, jak Tiu wchodzi na pokład statku powietrznego, który miał ją
zabrać na statek NAFAL, czekający na orbicie. Potem wrócił do mieszkania w
południowym miasteczku uniwersyteckim. Trzy dni pózniej jeden z przyjaciół znalazł
tam Zhiva, który siedział przy biurku w dziwnym stanie całkowitej apatii; mówił
bardzo wolno albo wcale, nie był w stanie jeść ani pić. Przyjaciel, który pochodził z
puebla, rozpoznał stan Zhiva i wezwał czarownika (Hainijczycy nie nazywali ich
lekarzami). Upewniwszy się, że młody człowiek pochodził z jednego z pueblów
południowych, czarownik powiedział:
- Havzhivo! Bóg nie może w tobie umrzeć tutaj!
Po długim milczeniu młody człowiek przemówił głosem, który nie brzmiał jak
jego głos:
- Muszę wrócić do domu.
- Teraz nie jest to możliwe - odparł czarownik. - Możemy jednak zaintonować
Mantrę Pozostania, a ja tymczasem znajdę człowieka, który potrafi zwrócić się do
boga.
Niezwłocznie rozesłał wici do studentów pochodzących z Południa. Czterech
odpowiedziało na jego wezwanie. Przez całą noc siedzieli przy Havzhivie, intonując
Mantrę Pozostania w dwóch językach i czterech dialektach, dopóki chory nie
zawtórował w piątym, szepcząc słowa ochrypłym głosem, aż opadł na poduszkę i spał
przez trzydzieści godzin.
Obudził się we własnym pokoju. Jakaś stara kobieta prowadziła z kimś rozmowę,
chociaż w pokoju byli tylko oni dwoje.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]