s [ Pobierz całość w formacie PDF ]

dziadka.
- Zdaje się, żeś waszmość czegoś zakłopotany.
- Tak - odparł skwapliwie. - Rozważam dwa zagadnienia.
- Niestety, nie domyślam się ich treści - odpowiedziałem.
Uśmiechnął się.
- Nawet nie zdołałbyś jej pojąć, gdyż moje zagadnienia związane są z
trudnym zadaniem, by znalezć jakiś urojony punkt w tej bezdrożnej pustce i
niepewności, czy należycie sprawdziłem równanie wartości ludzkich. Asan
może parasz się matematyką? A szkoda! Nie ma ćwiczenia umysłowego, które
by
dawało tyle ukojenia i rozrywki co algebra, choć jej figury nie budzą tyle
ciepłego zainteresowania co równania ludzkie.
- %7łagiel! - krzyknął czatownik na głównym marsie.
Spokojna twarz Murraya zapałała nagłym wzruszeniem.
- Gdzie go widać? - krzyknął osłaniając dłońmi usta i postępując krok
naprzód.
- O jakie dwa stopnie na lewo, jaśnie panie.
- Czy możesz rozpoznać okręt?
- Tylko topżagle, jaśnie panie; są znacznej wielkości.
- Oznajmij mi, skoro go rozpoznasz - rzekł Murray i odwrócił się ku mnie.
Lecz prawie jednocześnie drugi czatownik na przednim maszcie zawołał
przeciągle:
- Drugi żagiel na lewo, posuwa się za pierwszym!
Murray zatarł ręce, okazując po sobie wielkie zadowolenie.
- Aha! - zawołał. - Widać z tego, że rachuby moje co do zaufania okazały
się w danym przypadku zupełnie ścisłe.
- Nic z tego nie rozumiem.
- Nic? Powiedzmy więc zwykłą angielszczyzną, że mój własny okręt i okręt
sprzymierzeńczy wychodzą na moje spotkanie, tak jakeśmy się umówili.
- Morze jest rozległe. Skądże u waszmości pewność, że to właśnie one?
- Nie twierdzę! Jednakowoż rachunek prawdopodobieństwa wypada na mą
korzyść.
- Czemu waszmość mówisz o zaufaniu? Czyżbyś nie dowierzał własnym
ludziom?
- Nikomu nie ufam więcej, niż trzeba - odpowiedział wykrętnie, po czym,
nie mówiąc już nic więcej, wydobył z kieszeni lunetę i przyłożył ją do oka.
Silver, który ze swego siedliska na szczycie kajuty przyglądał się ciekawie
całej scenie, przebiegł w podskokach przez pokład i stanął przy boku mego
dziadka.
- Przepraszam, kapitanie - odezwał się - ale gotów jestem przysiąc, że są
to te żagle, które waszmość zabrałeś z okrętu zdobytego koło Pondichery.
Czy jaśnie pan sobie przypomina? Były z płótna szczególnie blichowanego i o
wiele bielsze od naszych.
Murray podał mu lunetę.
- Niech mnie kule biją, Silverze! Ale wez lunetę, ciekawym, czy przez nią
zobaczysz.
Długi John oparł szczudło o nasadę masztu tylnego i spojrzał przez
lunetę.
- Tak, to...
- "Król Jakub" od nawietrznej strony! - zawołano z przedniego masztu. A
maszt główny, nie dając się ubiec, odpowiedział echem:
- "Koń Morski" z tyłu za nim!
- To one, nie ulega wątpliwości - potwierdził Silver opuszczając lunetę.
- Pędzą razno, mają na sobie okazałe żagle. Gdybyś mnie waszmość teraz
zapytał, panie kapitanie, powiedziałbym, że Flint nie ma ochoty płynąć
torem pańskiego okrętu.
Jeżeli w tym powiedzeniu była ukryta świadoma pogróżka, to Murray nie
zwrócił na nią uwagi.
- Pan Marcin zna mój okręt - odpowiedział - tak jak kapitan Flint zna
swój. Wy, chłopcy, zawsze nad tym się głowicie, czemu niektórzy ludzie
dostają zwierzchnictwo nad drugimi. Oto, co ci na to odpowiem, Silverze:
potrzebna jest tu umiejętność kierowania statkiem, staczania walki, no i -
w razie potrzeby - obmyślenia sposobów, by jej uniknąć.
Silver potarł czoło oddając lunetę.
- Pewnie, mości panie, zawszeć to powiadają, że dobrym kapitanem można
być z urodzenia, a nie przez naukę, a my jesteśmy wielce szczęśliwi, że
mamy dwóch, którzy nie dadzą się pobić ani pojmać, ani zawrócić z drogi.
Dziadek zażył niuch tabaki, a na jego przystojnym obliczu zjawił się
uśmiech z lekka zjadliwy.
- Dziękuję waszeci - odrzekł. - A teraz pragnąłbym, by ludzie zakasali
rękawy i nogawice i narządzili łodzie. Na twojej głowie, Silverze,
zostawiam załadowanie prochu. Ile go macie?
- Trzy beczki, mości panie.
- Wyśmienicie! Ale zostaw nam trochę swobodnego czasu.
- Czemu waszmość wydajesz rozkazy Silverowi, a nie Bonesowi? -
zagadnąłem
ciekawie, gdy kulawiec już się oddalił.
Dziadek opuścił lunetę uśmiechając się życzliwie.
- Cieszę się, że jesteś spostrzegawczy - zauważył. - Czemu wyróżniam
Silvera w wydawaniu rozkazów? No! Powody są całkiem jasne. Przede
wszystkim
jest on obdarzony takim usposobieniem, które zdolne jest mu zapewnić
spełnienie wszelkich zamierzeń; lecz zapewne również ważną dla mnie pobudką
jest i ta okoliczność, iż w mym interesie leży siać ziarno niezgody na
"Koniu Morskim". Przyszłość zawiera mnóstwo możliwości. Kto wie, jak błahe
czynniki mogą wpłynąć na wyroki losu...
- Straszna to musi być hałastra, co przebywa na "Koniu Morskim"!
- A jakże - przystał mój dziadek. - W korsarstwie, jak w polityce i
handlu, mój Robercie, ten górą, kto podżega przeciw sobie dwa zwaśnione
stronnictwa. Jestem, można powiedzieć, sam jeden przeciwko kilku setkom
zuchwałych, drapieżnych i niesfornych drabów. Wszyscy pospołu, w jedności,
przyparliby mnie do muru i zdusili jak pchłę. Rozdwojeni i trzymani w tym
rozdwojeniu, stają się narzędziami, z których każde dopomaga mi spełniać
moje pragnienia.
- A cóż, gdybym im wyjawił owe sposoby, jakie waszmość wobec nich
stosujesz? - zadrwiłem.
- Nie uwierzyliby aści; sprzeciwiłaby się temu ich niezgodność co do
kwestii wysuniętej przez ciebie.
Niebywała pomysłowość i przebiegłość tego bezlitosnego łotra, który był
mi krewnym, zaczęła we mnie budzić wielki dlań podziw. Jakiś ślad tego
uwydatnił się zapewne na mym obliczu, bo jemu zalśniły oczy, a jedna dłoń
spoczęła nieznacznie na rękawie mego surduta.
- Dojdziemy jeszcze do porozumienia, Robercie. Nie taki to czarny diabeł,
jak go malują. Lecz moim zamiarem jest wprowadzić cię od razu w samą istotę
mych zamysłów, gdyż tym sposobem będę mógł łatwiej wyłuszczyć ci powody,
dla których potrzebna mi jest twoja tu przytomność, oraz unaocznić ci
doniosłość sprawy, której się poświęciłem.
- Nie wiem, jako ten diabeł czarny - odrzekłem - ale nie pragnę
dokładniejszych wyjaśnień. Tu, na tym pokładzie, dopuszczano się morderstw
i grabieży, a w waszych szeregach, o ile się nie mylę, wylęgła się
nienawiść i zdrada. Smutne to dzieje; rad bym od nich być jak najdalej.
Jemu mina nieco zrzedła.
- Phi! - ozwał się. - Jużeśmy o tym pomyśleli. Poczekaj, Robercie, aż
znajdziemy się na pokładzie "Króla Jakuba". Wtedy przekonasz się, co ci
ofiaruję.
- Jużem o tym słyszał - rzekłem oschle.
- Niebawem usłyszysz o wszystkim - odpowiedział dziadek. - Niech tylko
znajdziemy się w oficerskiej kajucie "Króla Jakuba", za stołem, z którego
drugiej strony siedzieć będzie Flint, mając przed sobą szklanicę rumu!
Wtedy posłuchasz, co powiem.
W tej chwili nadszedł Bones i wdał się z nim w rozmowę; korzystając z
tego przystąpiłem do Piotra, który posępnie przyglądał się odwiązywaniu
łódek i nastawianiu lin, którymi miano opuszczać je na wodę.
- Znowu czuję się goszej... ja! - zajęczał.
- Pociesz się - oznajmiłem. - Wkrótce będziesz miał pod sobą pewniejszy
statek.
I wskazałem mu dwa okręty, które wyłoniły się nad krawędzią widnokręgu,
tak iż piętrzące się banie ich wydętych żagli stały się już całkiem
widoczne. Szły one, jak i my, nieco na ukos wiatrowi, lecz były o wiele
cięższej budowy; zdawały się roztrącać i kruszyć przestwór wodny, który
nami miotał na wszystkie strony. W miarę, jakeśmy się przyglądali,
ukazywały się górne szczegóły ich budowy, a ja wyróżniłem nawet rząd
strzelnic na sztymborcie (sterbort - prawy bok statku) pierwszego okrętu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl