s [ Pobierz całość w formacie PDF ]

w³adz¹ urz¹dzono wpoSród rozwalin. Rciany powleczone by³y jedwabnymi obiciami, w po-
Srodku potê¿ny stó³ w kszta³cie podkowy, przykryty z³otog³owiem, otacza³ szereg biesiadni-
ków p³ci obojej. W poSrodku i po rogach sali fontanny wina i pachni¹cych wódek rozprasza-
³y po powietrzu upajaj¹c¹ rosê. Stó³ malowniczo ubrany zastawiony by³ najwykwintniejszy-
mi potrawami, owocami, przysmakami z ostatnich krañców Swiata zebranymi. Pod talerzem
ka¿dego z biesiadników, na pami¹tkê ofiarowany, le¿a³ wielki z³oty medal.* Paziowie odzna-
czaj¹cy siê piêknoSci¹, strojni ze wschodnim przepychem, roznosili wyszukane wina i ch³od-
niki. Rwiat³o rozchodz¹ce siê ze szklannych ró¿nokolorowych latarni w tysi¹cznych odbite
promionach od zwierSciade³, Sród kwiatów, z³ota, kryszta³Ã³w i srebra, dr¿¹c na liSciach ca³e-
go gaju drzew, wzd³u¿ Scian poustawianych, otacza³o biesiadników, jaSniej¹cych wspania³y-
mi strojami i piêknoSci¹, atmosfer¹ upajaj¹c¹ wszystkie zmys³y; a jakby nie doSæ jeszcze by³o
sztucznego Swiat³a, wielkie okno, wychodz¹ce na balkon, przez po¿ar wy³amane, zostawiono
otwarte i tamtêdy ksiê¿yc szeroki wachlarz promion wpuszcza³ a¿ do Srodka sali.
Z jednej strony za zas³on¹ p¹sow¹ z³otem wyszywan¹ by³a ukryta muzyka i kilkudziesiêciu
Spiewaków; niewidzialni brzmieniem radoSci i wesela nape³niali ca³y gmach, dodaj¹c truci-
znê muzyki do upojenia wszystkich zmys³Ã³w.
Na najni¿szym koñcu sto³u by³o nakrycie odznaczaj¹ce siê prostot¹ od innych. Miejsce to
zajmowa³ Sêdziwoj. Podparty rêk¹, zamySlony, z zimnym szyderczym uSmiechem rzadko
odpowiada³ na pochlebne s³Ã³wko piêknoSci, na dowcipne odezwy jego dumê podsycaj¹ce.
Blady, z chorobliwym rumieñcem gor¹czki, z iskrz¹cymi oczyma, w prostej czarnej odzie¿y,
wydawa³ siê Sród tego t³umu goSci, jaSniej¹cych ca³ym przepychem ówczesnego stroju, jakby
by³ z³ym duchem czyhaj¹cym na koniec zabawy.
Opodal od sali bankietowej w jednym z ubocznych pokoi s³abo oSwietlonych we framudze
okiennej sta³o dwóch ludzi zajêtych ¿waw¹ rozmow¹. Jeden z nich w podró¿nym p³aszczu,
Swie¿o przyby³y, by³ Rogosz; drugi, lekarz Bodenstein, przeciw zwyczajowi swojemu stroj-
nie ubrany, wyszed³ z uczty, w której bra³ udzia³.
- Nie masz wiêc w¹tpliwoSci - rzek³ przyjaciel Sêdziwoja - ¿e on posiada tê wielk¹ tajemni-
cê, o której istnieniu tak d³ugo w¹tpi³em.
- Przecie¿ siê z tym nie tai - odpar³ ¿ywo Bodenstein. - Sam w³asnymi oczami patrza³em jak
odbywa³ przemianê o³owiu, srebra, cyny, miedzi, ¿elaza, merkuriuszu, na jak najczystsze z³o-
to. Dotyka³em go siê w³asnymi rêkami; z³otnicy wszystkie z nim próby odbywali.
- Mówisz, i¿ elektor przyj¹³ go ³askawie?
- Prawie jak równego sobie. Z nim tylko rozmawia³, ¿artowa³, razem z nim jad³, posadziwszy
go przy stole na pierwszym miejscu przed wszystkimi ksi¹¿êtami po swojej prawej stronie.
To jest rzecz nies³ychana! - Pozwoli³ mu wstêpu ka¿dego czasu do siebie. Wszyscy dworza-
nie, a szczególniej alchemicy, nie posiadaj¹ siê z zazdroSci i gniewu.
- To niepojête! - rzek³ Rogosz zamySlaj¹c siê, po chwili doda³ - wiem, ¿e jesteS cz³owiekiem
roztropnym, ale czyS dobrze uwa¿a³ wszystkie okolicznoSci, czy nie ma w tym jakiego pod-
stêpu?
- Wierzcie albo nie wierzcie - odpar³ ura¿ony medyk - ale jeSli tu jest jakie oszukañstwo,
wyt³umacz mi, jakim sposobem oszukaæ mo¿na tylu pilnie przypatruj¹cych siê, z których ka¿-
72
dy siê zna na rzeczy; kiedy o³Ã³w, tygiel, wêgle, wszystkie narzêdzia najtroskliwiej badane
by³y, a w wielu doSwiadczeniach z jego proszkiem on nawet niczego siê nie dotyka³. Mo¿na
kilka razy jednego cz³owieka oszukaæ, ale tylu razem tak czêsto oszukiwaæ - niepodobna.
- Zreszt¹ powiedz, jakie bogactwa mog³yby wystarczyæ na takie ¿ycie i sk¹d by je wzi¹³?
Dwór jego sk³ada siê wiêcej jak ze stu ludzi i dwa razy tyle koni.
- Biesiady takie, jak widzisz, trwaj¹ od zmierzchu do Switu, od rana do nocy. Ja w³Ã³czê siê
za nim od samej Pragi jak cieñ; Sledzê ka¿dy krok jego, czatujê, mo¿e mi siê uda wybadaæ
jego tajemnicê; patrzê wiêc na wszystko i widzê, i¿ na takie ¿ycie skarby cesarza rzymskiego
by nie wystarczy³y.
- Musisz siê sam przy tym mieæ niexle - rzek³ ironicznie Rogosz.
- Bynajmniej - odpowiedzia³ z westchnieniem Bodenstein. - To jest marnotrawca, szaleniec,
wariat, ale jednak wie o ka¿dym groszu, który wydaje. ¯aden lichwiarz pewno nie prowadzi
tak drobiazgowych rachunków. Nikomu nie wierzy, targuje siê a¿ do znudzenia, w zbytku
swoim jest sk¹py. Ten jego s³u¿¹cy, ka³muk, wszystko urz¹dza, jemu jednemu wierzy. Sêdzi-
woj rzuca z³oto, ale tylko tam, gdzie jemu siê podoba. ProSb¹ nic u niego nie zyskasz, ¿adne-
mu prosz¹cemu nie da³ jeszcze ani szel¹ga, to jest szatan, co siê z cudzej nêdzy raduje.
- By³em ja raz w krytycznym po³o¿eniu, zreszt¹ nie mam siê co przed tob¹ taiæ. W Pradze,
w jednej z pierwszych karczem podpi³em sobie, a ¿e wiedziano, i¿ przyjecha³em z alchemi-
kiem, o którym ca³e miasto gada³o, rozumieli wiêc, ¿e mam z³ota jak piasku. Nie zaprzecza-
³em temu, i kilka dni bawiliSmy siê wybornie, kiedy jednak przysz³o do zap³aty, mieliSmy
wyje¿d¿aæ, a tu ani grosza. Obdarto mnie ze wszystkiego, a poniewa¿ omnia mea mecum
porto, zabrano mi i rêkopism dzie³a mojego, na którym s³awa moja i ostateczne nadzieje spo-
czywaj¹. ¯adnego nie widz¹c ratunku pokonywam wrodzon¹ dumê i udajê siê w proSby do
Sêdziwoja ¿¹daj¹c parê dukatów. W³aSnie wtedy wydawa³ podobny bankiet, na którym po³o-
wa biesiadników dobrze mnie zna³a. Wyszed³szy do mnie do ogrodu i zobaczywszy mnie
w nie bardzo przyzwoitym stroju bia³ym, poniewa¿ wierzchnie suknie zatrzymano mi
w karczmie, rzek³: - Dam ci sto razy tyle, ile ¿¹dasz, ale pod jednym warunkiem. - Pod ja-
kim? - zapyta³em z bojaxni¹. - Oto teraz pójdziesz ze mn¹ do goSci i tam powiesz g³oSno te
wyrazy; -  MoSci Panowie! jestem Adam von Bodenstein, profesor z Bazylei, i przyszed³em
tu tylko po to, aby wam oSwiadczyæ, i¿ Swiêtej pamiêci. nauczyciel mój i ziomek, Theophra-
stus Aureolus Paracelsus Bombastus von Hohenheim, by³ pijanic¹, g³upcem i w³Ã³czêg¹, a ca-
³a jego nauka niewarta trzech groszy.
- Wiadomo wszystkim, co ¿yj¹, i¿ boski mistrz nasz Paracelsus nie mia³ wiêkszego ode mnie
wielbiciela.
- Wyrzec wiêc te s³owa by³o to wystawiæ siê na Smiech oczewisty, a¿em zmartwia³ na takowe
¿¹danie. Proszê! b³agam! wstyd i zimno dokuczaj¹ mi, lecz nie i nie, jak siê upar³, nic nie
ust¹pi³.
- I có¿ - zapyta³ Rogosz - wyprzysiêg³eS siê?
- Có¿ mia³em czyniæ? Poszed³em i w czasie ich uczty Sród grzmotu Smiechów wyplu³em prze-
klête s³owa, a natychmiast wyliczono mi parêset dukatów. By³ to jedyny pieni¹dz, którym od
niego otrzyma³.
- Kiedy do niego pierwszy raz przyby³em, ¿¹daj¹c po dawnej znajomoSci jakiego zajêcia,
sekretarza, pomocnika, laboranta lub lekarza, aby mieæ pozór zostawania przy nim i Sledze-
nia go, dozwoli³ mi zostawaæ w swoim orszaku, ale szyderczo oSwiadczy³, i¿ nie jest w sta-
73
nie p³aciæ mi; i ¿e nawet ¿ywiæ siê sam bêdê musia³. Zgo³a Sêdziwoj dawniej tak nieSmia³y,
nie znaj¹cy ludzi, zupe³nie siê zmieni³, nie poznasz go. JakaS w nim zimna powaga, szyder-
stwo, odpychaj¹ca wy¿szoSæ, nie pozwalaj¹ nikomu zbli¿yæ siê do niego.
- Czy zajmuje siê jakimi sprawami - zapyta³ po chwili Rogosz - czy oprócz biesiad i zbytku
wydaje na co innego pieni¹dze?
- Z pocz¹tku jeszcze usi³owa³ zajmowaæ siê czym chcesz, wszystkim; i chocia¿ wszystko
powodzi³o mu siê, we wszystkim okazywa³ nadzwyczajne zdolnoSci, to jednak wnet porzu-
ca³, nic go trwale nie zajê³o. Co do pieniêdzy, wydaje, rozrzuca, jakby one wcale wartoSci nie
mia³y. NajczêSciej jednak wydaje na to, co by ¿adnemu uczciwemu i roztropnemu, jak my, [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl