s [ Pobierz całość w formacie PDF ]

w stronę pałacu. Z każdą chwilą moje kroki stawały się coraz bardziej miarowe i coraz bardziej zde-
terminowane. W pewnym momencie wyprzedziłam Olka i zdecydowanie skierowałam się ku szero-
kim, zmurszałym schodom. Wbiegłam na nie swobodnie i przeszłam przez ogromny, pusty hall. Gołe,
odrapane z tynków ściany i szczątkowy parkiet na podłodze wywarł na mnie bardzo przykre wrażenie.
Weszłam na szerokie, drewniane schody prowadzące do czegoś w rodzaju galeryjki umieszczonej na
półpiętrze i skręciłam na prawo, w stronę wysokich, dwuskrzydłowych drzwi. Szybkim krokiem prze-
mierzyłam cztery ogromne, puste sale i znalazłam się u wejścia do wąskiego, ciemnego korytarza.
R
L
T
Kolejny odcinek pokonywałam po omacku, by po chwili bezbłędnie trafić na pierwszy stopień
następnych schodów.
W miarę wspinania się w górę robiło się coraz jaśniej - u szczytu schodów znajdowało się nie-
wielkie, mansardowe okno bez szyb. Znajdowałam się teraz na poddaszu. Było tu troje dość niskich
drzwi, z których bez wahania wybrałam te z lewej strony. Oślepił mnie nagle snop jasnego światła,
padającego nie tyle z okien, co z licznych dziur w dachu. Niewielki pokoik o ukośnym suficie był zu-
pełnie pusty. Dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Podeszłam do rogu i włożyłam dłoń w wąską
szparę pomiędzy listwą podłogową, a ścianą. Nie wyczułam pod palcami niczego. Zmurszałe drewno
dawało jednak szansę na łatwe powiększenie szczeliny. Rozejrzałam się dookoła, ale nie znalazłam
niczego, co mogłoby mi posłużyć za odpowiednie narzędzie. Nie zastanawiając się zdjęłam z nogi
skórkowy botek i włożyłam w otwór podkuty metalową skuwką obcas. Szarpnęłam tylko jeden raz,
kiedy spory kawałek listwy odskoczył z chrzęstem, dość znacznie powiększając dziurę w podłodze.
Bez trudu wsunęłam w nią całą rękę i wyjęłam drobny, błyszczący przedmiot. Było to pięknie oszlifo-
wane, rubinowe serduszko na cieniutkim, złotym łańcuszku. Ledwie zdążyłam rzucić na nie okiem,
kiedy w drzwiach ukazał się Olek.
- Tu jesteś! - ucieszył się. - Nie mogłem cię dogonić, a potem zginęłaś mi gdzieś w tych labiryn-
tach!
- Zwiedzam wszystko po kolei - poinformowałam go, chowając ukradkiem naszyjnik do kiesze-
ni. - But mi utkwił w podłodze - wyjaśniłam widząc, że przygląda się mojej bosej stopie.
- I jak? - zapytał, podając mi rękę.
- I nijak, możemy już iść - uśmiechnęłam się do niego.
Zmierzając do wyjścia, Olek popatrzył na mnie podejrzliwie, jakby domyślał się, że coś przed
nim ukrywam. Zciskałam mocno schowane w kieszeni kurtki znalezisko i postanowiłam nie zastana-
wiać się nad nim dłużej. Uznałam, że jeżeli zacznę podobne zjawiska traktować jak oczywiste, zwy-
czajne wydarzenia, będą musiały w końcu rozwiązać się same. Skoro jakieś nadprzyrodzone siły wy-
magają w nich mojego udziału, to ja na tymże udziale poprzestanę. Ta odkrywcza myśl tchnęła we
mnie nieco optymizmu, w przypływie którego uszczypnęłam Olka w rękę.
- No co jest? - spytałam. - Rozmowny jesteś, jak wieloletni mąż.
- I nawzajem - odparł Olek. - Podrzuć może jakiś temat w takim razie.
- Powinniśmy się zacząć dorabiać jakichś nowych wspólnych tematów, bo te z dzieciństwa wy-
czerpały nam się akurat dzisiaj.
- Z tego wniosek, że aby mieć jakieś wspólne tematy, to najpierw trzeba mieć jakieś wspólne,
ekscytujące przeżycia.
- Co... masz na myśli? - spytałam z obawą.
R
L
T
- A, nie moja droga! - chyba właściwie rozszyfrował moją minę. - Na myśli to ja mam na przy-
kład razem obejrzany film. A co ty sobie wyobraziłaś?
- Lepiej się mnie zapytaj, na co ja miałam nadzieję, że ty nie!
- Na co?
- Na to, co ty myślałeś, że ja przypuszczam.
Olek nagle przystanął na środku alejki i wbiwszy oczy w niebo, przez chwilę poruszał bezdz-
więcznie ustami.
- Aha - powiedział po chwili - rozumiem. Mogę wiedzieć, tak przy okazji, skąd takie nieładne
domniemanie pod moim adresem przyszło ci do głowy?
- A, tak... - gmatwałam się w tłumaczeniach - asekuracyjnie. - Bo... skoro już przy tym jeste-
śmy, to raz a porządnie wyjaśnię ci, że masz do czynienia z kobietą... że tak powiem... mało elastyczną
pod pewnymi względami, rzekłabym nawet... oporną. Mówię ci to - zakończyłam szybko, odwracając
się do niego tyłem - zanim zrobisz cokolwiek - po czym zwyczajowo... walę w pysk!!! - pojechałam na
skróty i odetchnęłam z ulgą.
- Naprawdę? Mówisz serio? - ucieszył się idiotycznie Olek. - W każdym razie... - spojrzał
gdzieś ponad moją głową - w każdym razie kobieta z kozą przynosi szczęście - dokończył bez sensu.
W tym momencie spostrzegłam starszą babinę, pasącą wychudłą, szarą kozę na pałacowych
chwastach. Kobieta wyraznie zmierzała w naszą stronę.
- Skąd wiesz? - spytałam.
- Bo nigdy nie słyszałem, że przynosi pecha.
- Co państwo tam robiło? - spytała kobieta podchodząc bliżej. - W tym pałacu? Może wy wła-
ściciele jacy? - na jej twarzy wyraznie malował się niepokój.
- Oglądaliśmy sobie tylko - odpowiedział jej Olek. Nic więcej. - A pani? Pani tu pilnuje?
- Ja tu mieszkam, póki co.
- W pałacu? - zapytałam zdziwiona, bo nie spotkałam wewnątrz żadnych śladów życia.
- Tam, z tyłu. W przybudówce - kobieta skinęła głową w stronę parku. - A wy to na pewno nie
spadkobiercę jakie? - przyglądała mi się nieufnie.
- Nie, proszę się nie obawiać. Tak tylko, z ciekawości sobie oglądamy - starałam się ją uspokoić
- zastanawiamy się, kto tu kiedyś mieszkał, jak żył i takie tam. Rozumie pani?
- A, turysty? - spytała z ulgą. - No, to akurat, to ja wam powiedzieć mogę. Urodziłam się tutaj,
w tej przybudówce. Kiedy państwa z pałacu pognali, miałam siedem lat. To było w czterdziestym szó-
stym.
- Kim byli ci państwo? - zapytałam.
R
L
T
- Niby że Niemce to byli, choć ja tam nie wiem, bo normalnie, po naszemu mówiły. Może dla- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl