s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dalszej drogi. Nawet pod osłoną nocnych ciemności trzask poszy-
cia pod ich stopami stanowiłby wystarczającą wskazówkę dla
ścigającego, zwłaszcza że była jesień i poszycie lasu pokrywał
gęsty dywan suchych liści.
Znów rozległ się strzał. Allie skuliła się na moment, lecz nie
poczuwszy żadnego bólu, pędziła dalej. Zresztą nie miała wyboru.
- Dokąd biegniemy? - rzuciła zziajana, a jednocześnie napięty
słuch zarejestrował kroki innych stóp, z trzaskiem łamiących
gałązki.
Ross pociągnął ją w prawo, potem w lewo i tak klucząc, biegli
coraz głębiej w las.
- Szybciej - wydyszal, jeszcze przyspieszając. Chwilami miała
wrażenie, że niesiona rozpędem, nie dotyka stopami ziemi.
Niespodziewanie, bez najmniejszego ostrzeżenia, Ross
zatrzymał się w miejscu i Allie runęła do przodu. Momentalnie
unieruchomił ją w uścisku, aż zawisła w powietrzu, wyhamowując
impet. Otworzyła usta.
- Co...?
- Cii! - szepnął niemal bezgłośnie.
Po paru chwilach uświadomiła sobie, że odgłosy pogoni
dochodzą z dalszej niż dotąd odległości. Prześladowca posuwał
się naprzód, ale znacznie wolniej, mniej sprawnie. Parę razy
potknął się i zaklął.
A potem, jakby spostrzegł, że przestali biec, również stanął.
Ross powoli odjął dłoń od ust Allie. Teraz nasłuchiwali wspólnie.
Choć zdyszane płuca domagały się powietrza, wdychała je i
wypuszczała maleńkimi porcjami, powolutku, bezgłośnie. Owiał
ich nocny wiatr, szeleszcząc resztkami liści na drzewach.
Ciemność otuliła ich jak całun. Nic nie widziała; czuła tylko wiatr.
I Rossa.
Czuła, jak serce bije mu w piersi mocnym, równym rytmem.
Sama była zdenerwowana, lecz jego puls mówił coś przeciwnego.
Zastanawiała się, jaki w takim razie jest w stanie spoczynku. Stała
tak, bezpieczna w ramionach mężczyzny, tym razem pewna, że
potrafi ją ochronić. Spokój jego ciała był zwodniczy; krył stan
czuwania i gotowość do natychmiastowej akcji. Obaj przeciwnicy
czekali, który pierwszy się zdradzi.
Allie po raz pierwszy nie czuła żądnego przymusu ucieczki,
oderwania się od Rossa. Mogłaby tak stać całą noc. To było do-
bre. I dobrze się w tym czuła. Zbyt dobrze. TylkoA czy kiedy
spotkali się po raz pierwszy tamtej nocy, nie miała podobnych
odczuć?
Nie mogła powstrzymać drżenia, które przenikało każdy cal
jej ciała, przylegającego do ciała Rossa.
Wreszcie dobiegł ich stłumiony odgłos. Nie potrafiła określić,
gdzie jest ich prześladowca, ale nie było to blisko.
Czekali.
Odgłos przekleństwa, niski i gardłowy, powiedział im, że
zrezygnował.
Znów się poruszył. Trzeszczący odgłos kroków oddalał się i
cichł stopniowo. Zabójca odchodził.
Ross czekał, aż zrobi się zupełnie cicho. Odczekał jeszcze
chwilę, a potem, kiedy stało się jasne, że
mężczyzna nie wraca, puścił Allie.
Opadła na pięty, zdumiona, że tyle czasu stała na palcach.
Choć nie widziała Rossa, czuła, że rozgląda się czujnie wokół.
- Co teraz? - szepnęła.
- Idziemy dalej.
Jasne, że nie mogli wrócić na parking, gdyż musiało się tam
już roić od policji. ,Rqsś dobrze to wiedział.
- Wiesz dokąd?
- A czy to ważne?
Z pewnością tak nie uważał. Dotąd zawsze wiedział, dokąd
chce dotrzeć i z niechęcią musiała przyznać, że jest lepszym
mistrzem ucieczki niż ona.
Znów wziął ją za rękę, bezbłędnie trafiając na jej dłoń w
ciemnościach. Podświadomie czekała, aż znów pociągnie ją za
sobą.
Tymczasem nadal tkwili nieruchomo. Gdy miała już spytać,
dlaczego, przemówił.
- Wszystko w porządku?
- Tak, nic mi nie jest.
- Taylor cię uderzył.
Więc widział. Twarz piekła ją jeszcze w miejscu, gdzie trafił
cios, ale metaliczny smak krwi w ustach zaczął już zanikać.
Byłoby o wiele gorzej, gdyby dorwał ją naprawdę w tym sa-
mochodzie.
- Nic mi nie jest - powtórzyła.
Ross nadal się nie poruszył. Zastanawiała się, na co jeszcze
czeka.
A potem poczuła, jak delikatnie zsuwa pasek torby. Chciała
zaprotestować, lecz zorientowała się, że zarzuca sobie torbę na
ramię i bez słowa rusza przed siebie.
Podążyła za nim. Nie musiała tego robić. Ich prześladowca
odszedł. Ross nie miał już więcej kajdanków. Mogła łatwo mu
uciec. Pewnie zabłądziłaby w tych lasach, ale przynajmniej
odzyskałaby wolność.
Lecz nie zrobiła tego. Pozwoliła się prowadzić przez noc,
tłumacząc sobie, że na razie potrzebuje Rossa, gdyż lepiej od niej
orientuje się w terenie. Bądz dlatego, że po tym, co się stało, nie
chce się z nim więcej szarpać.
Okey, nie ma co udawać. %7ładen z tych powodów nie jest
prawdziwy.
Po prostu mu ufa. I nie chce rozstawać się z nim. Nawet jeśli
czuje, że powinna.
Allie szła za Rossem.
- Dobrze się czujesz, stary?
- W porządku. - Brancato zmusił się do uśmiechu. Nie chciał
wzbudzać podejrzeń kierowcy ciężarówki, który uprzejmie zabrał
go do kabiny. - Po prostu zmęczyło mnie to czekanie. Nie masz
pojęcia, ile wozów minęło mnie, nawet nie zwalniając -
powiedział. - Tym bardziej ci dziękuję.
- Nie ma za co, stary. Wierzę ci, bo ludzie w dzisiejszych
czasach dostali istnej paranoi. Wyobrażają sobie, że stop łapią
sami mordercy albo zboczki.
Brancato zachichotał mimo woli. %7łeby ten gość wiedział, ko-
go wiezie!
- Kiedy zobaczyłem cię takiego utytłanego w błocie,
pomyślałem od razu: facet potrzebuje pomocy. Brancato
wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- I miałeś rację. - Parę razy wywalił się w tym cholernym le-
sie. Wcześniej nad Illinois i Indianą przeszła burza i teren zmienił
się w grzęzawisko.
Zobaczył znak parkingu. A niech to diabli! Ujechali tylko
parę mil, a wydawało mu się, że brnie przez
ten las od wieków!
Pokazał gestem tablicę. Z rękawa ukruszyło się zasychające
błoto.
- Wyrzuć mnie tutaj. Oczyszczę się i wezwę lawetę.
- Nie radzę. Tam jest teraz straszny kipisz. Słyszałem w CB.
Jakaś strzelanina, zabity człowiek. Brancato odwrócił się, aby
ukryć uśmiech satysfakcji. Był tak zgnębiony utratą tej kobiety, że
zapomniał o Taylorze. Zabicie go nie było częścią planu, ale
[ Pobierz całość w formacie PDF ]