s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rourke wyskoczył z rowu i przekroczywszy jezdnię, ruszył równolegle do niej. Miał
nadzieję, że Soames go nie zauważy, gdyby się obejrzał w tył. Wreszcie John dobiegł do
budynku na skraju miasta.
Znak drogowy wyznaczający granice miasta był przewrócony, ale Rourke oceniał na
podstawie zabudowań i ulic, że przed wybuchem wojny było to miasto zamieszkałe przez trzy
do czterech tysięcy ludzi.
Wyjrzał zza węgła pustej remizy strażackiej, przy której stał. Soames skierował motor
na ulicę prowadzącą w przeciwny koniec miasta.
Rourke zaczął znowu biec, czując ból w płucach. Za dużo cygar - pomyślał.
Mijał bloki, wybite okna sklepów, skrzynkę pocztową, przewróconą widocznie przez
jakiś samochód spieszący się przy ewakuacji, odkręcony hydrant pożarowy, z którego wciąż
kapały krople wody. Dobiegł do przecznicy i spojrzał na nią, by się upewnić, czy Soames go nie
zwodzi, czy nie zawrócił. Potem ruszył dalej.
Przy ulicy był szeroki pas wypalonej trawy, na którego przeciwnym końcu stał kościół
baptystów. Rourke zatrzymał się na chwilę dla złapania tchu, patrząc na kościół.
- Czemu nie został zniszczony? - zapytał siebie na głos, po czym potrząsnął głową i
kontynuował pościg.
Miał do pokonania ostatni odcinek ulicy do miejsca, w którym Soames skręcił w
przecznicę. Rourke dopadł wreszcie ściany narożnego budynku - kiedyś musiał się tu mieścić
jakiś urząd - i oparł się oń ciężko, by wyjrzeć zza węgła.
Przez chwilę serce w nim zamarło. Soames zniknął. Na drugim końcu ulicy, o jakieś
dwie przecznice dalej, było natomiast widać potężny stadion i boisko lekkoatletyczne.
Rourke przyjrzał się dokładniej. Wydawało się, że stadion musiał kosztować więcej niż
wszystkie pozostałe budynki miasta razem wzięte.
John sięgnął pod lewą pachę, wydobywając z pochwy jeden z Detonics ów.
Odbezpieczył go, pochylił się nisko i dalej ruszył biegiem, trzymając się blisko ścian mijanych
budynków. Przeciął poprzeczną ulicę, po czym zwolnił, mając do stadionu nie więcej niż
dwieście jardów. Widać było jeszcze białe linie na żużlowej bieżni, za którą wznosiły się
trybuny.
Jakiś wewnętrzny głos podszepnął Rourke owi, że Soames jest właśnie tam. Wiatr
znowu zaczął wiać. John założył z powrotem skórzaną kurtkę. Następnie ruszył wolnym
truchtem przez boisko, wyciągnął spod prawego ramienia drugiego Detonics a i odbezpieczył
go.
Zatrzymał się przy wejściu na stadion, oglądając pył na betonowej powierzchni.
Uśmiechnął się. W piasku widział prawie niedostrzegalny ślad opony.
Rourke ruszył wejściowym tunelem, a gdy dotarł do jego końca, omiótł wzrokiem
nieckę stadionu, mrużąc oczy w blasku słońca mimo ciemnych okularów. Widocznie
rozgrywane tu mecze były transmitowane przez lokalne radio. Obok loży na górze, po
przeciwnej stronie trybun, była niska antena. Nadany przez tego rodzaju antenę sygnał mógł
być przyjęty przez odbiornik o dość dużej mocy w promieniu około pięćdziesięciu mil.
Nie było widać żadnego śladu Soamesa ani jego motocykla.
Rourke wszedł po niskich, betonowych schodach na trybunę główną, po czym ruszył po
obwodzie stadionu ku loży i antenie.
Z Detonics em w każdej dłoni John posuwał się wolno, rozglądając się na boki. Nie
dbał już o to, czy Soames wykrył jego obecność, ponieważ nie było miejsca, gdzie szpieg
mógłby uciec. Mógłby wprawdzie zniszczyć radio, ale to było mało prawdopodobne. Zamiast
niszczyć środek kontaktu ze swymi sowieckimi mocodawcami, będzie raczej próbował o niego
walczyć. Być może Soames miał broń ukrytą gdzieś na stadionie; może schował ją przy sobie -
krótki rewolwer w pochwie albo średniej wielkości automat za cholewą kowbojskiego buta.
To bez znaczenia - pomyślał Rourke.
Zatrzymał się w pół drogi wokół stadionu obok loży reporterskiej. Antena była
przerdzewiała od deszczu, ale wyglądała na odnowioną, biegł od niej błyszczący kabel
koncentryczny, który przechodził przez - jak się zdawało - świeżo wywiercony otwór w betonie
pod trybuną główną.
Rourke rozejrzał się wokół, szukając wzrokiem najbliższych schodów, prowadzących
do kompleksu pod trybunami. Znalazłszy je, ruszył w tę stronę, by zatrzymać się na szczycie
stopni. Spojrzał na pistolety w dłoniach, trzymając je, jakby ważył ich ciężar.
Z bronią gotową do strzału, z łokciami przyciśniętymi do boków - pomyślał, że musi
wyglądać jak kowboj z niemych filmów - biegł po schodach w dół.
Zatrzymał się w połowie drogi, by poprawić okulary przeciwsłoneczne.
Dotarłszy do podnóża schodów, znieruchomiał z jedną nogą na ostatnim stopniu i drugą
na betonowej posadzce tunelu. Wstrzymał oddech nasłuchując. Głosy. Usłyszał dwa głosy;
słowa były niezrozumiałe, lecz dosyć wyrazne, by rozpoznać angielski. Dochodziły z
przeciwnego końca tunelu.
Rourke zaczął iść, przyciskając ciało do szorstkiego betonu ściany. Pistolet w prawej
ręce miał uniesiony, ten w lewej trzymał przy udzie.
Usłyszał głosy wyrazniej. Zatrzymał się, widząc czarną linię koncentrycznego kabla,
który schodził z góry i biegł wzdłuż tunelu do końca. Rourke zdjął okulary i włożył do futerału
pod kurtkę, po czym powoli i ostrożnie ruszył naprzód.
Teraz potrafił już rozróżnić słowa rozmowy, przynajmniej częściowo. Jeden z głosów
należał do Soamesa:
- Nie dbam o to, Weskowicz. Czym tu się martwić? Co wielkiego się stanie, jak to
cholerne trzęsienie ziemi zabije kolejnych Amerykanów i garść tych zawszonych
Kubańczyków? Tak czy owak, twoich dowódców gówno oni obchodzą.
- Mądrze zrobiłeś, żeś przyszedł - zaczął drugi głos, Weskowicza, jak domyślał się
Rourke. - Ale nie masz racji. Musimy się skontaktować z kwaterą główną. To poważna sprawa.
Na Florydzie może w tej chwili pracować wartościowy personel. Przynajmniej ich trzeba
stamtąd wydostać. Nie do mnie ani do ciebie należy rozsądzać, kto ma żyć, a kto umrzeć.
Mówisz o katastrofie, która może pochłonąć miliony istnień. Chciałbyś to wziąć na swoje
sumienie?
Rourke, stojąc w mroku przy ścianie, uśmiechnął się. Agent sowiecki, prawdopodobnie
z KGB, wydawał się niemal ludzki. Natomiast Soames sprawiał wrażenie krwiożerczego
zwierzęcia. John posunął się naprzód, jeszcze wolniej i ostrożniej, gdyż nie widział przed sobą
w cieniu dalej niż na sześć stóp.
Zatrzymał się nagle, wstrzymując oddech i przeklinając w myśli. Pochylił się i roztarł
[ Pobierz całość w formacie PDF ]