s [ Pobierz całość w formacie PDF ]

I zacząłem uciekać. Płot zniknął za horyzontem. Nie mogłem się już za nim schronić,
a najgorsze było to, że nawet nie mogłem już sobie pozwolić na to, żeby obejrzeć się w ich
stronę. To mogło kosztować sekundy, nie do odrobienia w tym życiu.
Wydawało mi się, że nie biegnę, lecz lecę, ledwo dotykając trawy, frunę z
wytrzeszczonymi oczyma, jakby ten właśnie wytrzeszcz miał przyspieszyć pracę nóg! Jezu -
ale ja leciałem! A te potwory były coraz bliżej. Czułem jak wokół mnie trzęsie się ziemia, i za
chwilę wbiją mnie w nią parzystokopytne racice - słyszałem za plecami ich oddech, czułem
ślinę skapującą im z wywalonego jęzora. Ostatnim wysiłkiem odbiłem się od ziemi i
przeskoczyłem płot. Przeskoczyłem?! Przefrunąłem nad nim?! Wylądowałem w jakimś rowie,
na plecach, i zanim zamknąłem oczy w oczekiwaniu cudu, ujrzałem ich ogromne łby ubrane
w wełniaste turbany, zawisłe nad parkanem, z oczyma wlepionymi w moje oczy.
Samochód skręcał się ze śmiechu - tak, jakby właśnie to było czymś
najzabawniejszym, co udało im się kiedykolwiek zobaczyć. A Joyce dusiła się prawie,
charkała, przestępowała z nogi na nogę, rechocząc najdonośniej. Bizony przez chwilę
pospacerowały sobie jeszcze w okolicy, a potem spokojnie pogalopowały tam, skąd
przygalopowały.
Z trudem wykaraskałem się z rowu i wsiadłem do wesołego samochodu.
No, i w ten oto sposób mogłem przyjrzeć się lej waszej chlubie - skonstatowałem
spokojnie. - A teraz coś bym się nachlał!
Oczywiście, że ryje nie zamykały się im od śmiechu przez całą powrotną drogę. Ataki
śmiechu nadchodziły falami i falami odchodziły. Raz to Wally nawet musiał zatrzymać
samochód. Tak się porobiło! Nie mógł utrzymać kierownicy, otworzył drzwiczki i wytoczył
się z samochodu, śmiejąc się dalej, skręcając się na asfalcie, a był w dość podeszłym już
wieku. Babcia sobie też nie żałowała. Ale Joyce była najgłośniejsza.
Rozniosło się to wszystko po mieścinie i zobaczyłem, że wytykają mnie już palcami.
Postanowiłem się więc maskować i zmienić fryzurę. Tylko to mogło mnie jeszcze uratować.
Powiedziałem to Joyce. A ona na to:
- To idz do fryzjera!
- Nie mogę. On już też wie wszystko.
- Co, boisz się ich? - zapytała podejrzanie słodko.
- Ich się nie boję - bizonów się boję!
Sama więc obcięła mi włosy.
I jak zwykłe do dupy.
4
Nagle Joyce zachciało się wracać do domu. Przy wszystkich nieprzyjemnych stronach
pobytu tutaj, włączając oczywiście do dupy fryzurę, z którą musiałem ciągle jeszcze
paradować polubiłem jakoś to małe miasteczko. Było tu niezwykle spokojnie. Mieliśmy
własny dom, Joyce karmiła wyśmienicie. Prawie tylko mięcho. Pachnące, świeże, cudownie
chude mięso. Całe góry steków i befsztyków. W tym to ona była dobra. Gotowała lepiej niż
wszystkie znane mi do tej pory moje kobiety. A jedzenie uspokaja! Aagodzi napięcia i koi
duszę. Ona to też wiedziała. Jucha!
Odwaga powstaje w brzuchu - a wszystko inne to tylko zwątpienie!
Joyce się jednak uparła. I koniec. Do tego jeszcze te nieustanne potyczki z babcią,
doprowadzające obie o zwierzęcego wręcz szału.
A ja czułem się coraz lepiej, coraz swobodniej w skórze gangstera polującego na forsę
ojca własnej żony! Cha! Cha! Ci wszyscy kuzynowie, trzęsący całym tym pipidówkiem,
nagle nabrali do mnie respektu. Tęgo dawali tego dowody! To się jeszcze nikomu nie udało -
mówili okoliczni.
Nadszedł dzień Niebieskich Dżinsów. W tym dniu ten, kto nie miał ich na dupie,
lądował w jeziorze.
Założyłem więc swój jedyny garnitur, koszulę z krawatem i wyszedłem na główną,
jedyną w tym mieście ulicę. Spacerowałem wolno, jak Billy Kid, wolno, w towarzystwie
bacznych i skupionych spojrzeń tych wszystkich bubków w niebieskich gaciach na tyłkach,
oglądając nieliczne i nudne wystawy i kupując cygara, których i tak przecież nie paliłem.
Nikt się do mnie nie przychromolił, nikt nie odważył się zaszumieć. Miałem wrażenie,
że podzieliłem miasto na dwie części, niczym zapałkę. A na nich musiało to zrobić duże
wrażenie.
Trochę pózniej natknąłem się na miejscowego lekarza. Lubiłem go. On był zawsze
czymś naćpany, wrzucał w siebie jakieś speedy, produkujące permanentny haj! To nie był
jednak typowy ćpun. Miał coś takiego w sobie, że od początku naszej znajomości wiedziałem,
że zawsze mogę na niego liczyć, na jego pomoc w każdej sprawie.
- Musimy już zmiatać stąd - powiedziałem mu.
- Pan powinien tu zostać - odpowiedział. - Tu się żyje przyjemnie. Poluje się jeszcze
lepiej. Ryb w bród. Dobre powietrze. Jest się własnym panem. Całe miasto należy już do
pana!
- Co mi po takim mieście, gdzie niebieskie dwurury świętsze są od najświętszych
krów!
5 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl