s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
klejem. Poukładałem w trafalgarze zakupy, pociąłem pasy i zmontowałem z nich
prostą, ale efektywną uprząż na broń pod siedzeniem swojego fotela. Biffax
mieścił się tam bez problemu. Ruszyłem na poszukiwania poszukiwaczy skarbów. Pół
godziny pózniej znalazłem się na pustej szosie, na której nieco ponad
trzydzieści lat temu dokonano napadu wszechczasów. Zjechałem na pobocze i
wysiadłem. Uprzytomniłem sobie, że w moich czasach nie pofatygowałem się na
miejsce zbrodni, teraz ślady zapewne przestygły co nieco. Ulżyłem pęcherzowi.
Znalazłem wejście do sieci stanowej i wywołałem satelitarne zdjęcie okolicy.
Naniosłem na ekran siatkę współrzędnych i zacząłem przeszukiwanie kwadratów.
Gdybym miał do czynienia z ludzmi, a nie krystalicznie zimnymi komputerami,
dawno już ktoś wezwałby policję poruszałem się niezdarnie, nie miałem pojęcia
o oczywistych rzeczach, pytałem o trywialne sprawy. W takim skomputeryzowanym,
pozbawionym ludzkiej kontroli świecie kapitalnie czułby się szpieg albo kosmita.
No i ja.
Siedemnasty kwadrat był tym poszukiwanym. Siedem baraczków w dwu rzędach, trzy
plus cztery, tuzin większych i mniejszych pojazdów. Zupełny bezruch. Okolica ta
była odległa ode mnie o dziesięć minut spokojnej jazdy. Wyciągnąłem rękę, żeby
wyłączyć komp i zamarłem. Dookoła mnie żywego ducha, musiałem więc przyjąć, że
nikt nie pukał w dach mojego wozu. Opuściłem rękę. Nic się nie zmieniło.
Odczekałem chwilę, ale jedyne, co przyszło mi do głowy, to sumienne przejrzenie
całego terenu wykupionego przez ETWIX. W jednym z kwadratów znalazłem małą budkę
z anteną w kształcie dwóch zachodzących na siebie liter Z. Kilka przewodów
prowadziło do odsuniętych od centralki czujników. Szkocka baza. Wsłuchałem się w
ciszę i usłyszałem tylko ciszę. Ruszyłem do obozu poszukiwaczy owoców matki
ziemi.
Pięć kilometrów dalej, po siedmiu minutach jazdy wyludnioną szosą, zjechałem
na lewe pobocze. Na glasfalcie odbite były ślady terenowych opon. Zlady były
wyrazne, odkurzone, musiał po nich przelecieć poduszkowiec. Cokolwiek by
powiedzieć o firmie, nie kryła swoich poczynań. I nie manifestowała. Ogarnęło
mnie przeczucie mylnego tropu. Spłukałem je łykiem koniaku, ale musiał to być
zbyt mały łyk. Wóz jechał miękko, niemal nie odczuwałem wahnięć karoserii. Jeśli
coś mi dokuczało, to niepewność własnych racji, nieufność wobec obcego, jeszcze
nie mojego świata, może też strach przed fiaskiem operacji, w której przyczyny,
skutki, czyny i ich następstwa wymieszały się w absurdalny kłębek. Coraz mocniej
dręczyła mnie obawa, że nieudolnie szarpię poszczególne nitki. Po przejrzeniu
prasy, po prześledzeniu zarzutów wobec sił porządkowych, jakimi wypełnione
zostały stronice gazet po podaniu informacji o kradzieży, zakiełkowało we mnie
przekonanie o wyższości złodziei nad połączonymi siłami Sarkissiana, moimi i
Heyrouda. Jaki jest sens pomyślałem, patrząc na koleiny przed maską wozu
tropienia przestępców, skoro wiem z prasy, że nie zostali złapani? Z drugiej
strony, tak przynajmniej tłumaczył to Heyroud, wszystko to było można odkręcić.
Ale skoro tak, to może można odkręcić i to, co on robi? Któryś z kolei raz
zaplątałem się w paradoksie czasowym. Przystąpiłem do jeszcze jednej potyczki ze
zwątpieniem, wlałem w siebie sporą część zawartości przysadzistej butelki W&T,
zaciągnąłem się aż po czubek głowy. Trochę pomogło. Schowałem butelkę na kolejną
czarną godzinę, która mogła nadejść za dziesięć minut, wjechałem na szczyt
pagórka niemal niewystającego z monotonnej płyty płowej równiny i zatrzymałem
się. Obóz był przede mną. Piętnaście metrów od przedniego zderzaka wystawał
ryjek jakiegoś czujnika. Przejechałem obok niego i zatrzymałem się przy
najbliższym budynku. Wysiadłem i rozejrzałem się. Drzwi jednego ze środkowych
domków uskoczyły w bok, odsłaniając głowę krótko ostrzyżonego mężczyzny, o
twarzy okolonej wiankiem potężnej brody. W pierwszej chwili pomyślałem, że stoi
za jakąś ścianką, ale gdy zrobił krok do przodu, wyjaśniło się, że ma na sobie
kombinezon kameleon, zmieniający barwę w zależności od tła. Mężczyzna zeskoczył
ze stopnia i skierował się w moją stronę. Idąc marszczył brew i przyglądał mi
się bacznie. Jego strój stał się jaśniejszy i upodobnił się kolorem do barwy
podłoża. Gdy tylko spuściłem wzrok z kombinezonu i przeniosłem go na twarz
brodacza, obraz reszty dala z wyjątkiem wystających z rękawów dłoni rozmył
się. Sunęła do mnie głowa i kołyszące się w powietrzu dłonie. Powstrzymanie się
od komentarza kosztowało mnie trochę wysiłku. Postąpiłem krok do przodu i
ukłoniłem się.
Dzień dobry. Chciałbym chwilę porozmawiać z szefem ekipy.
Jest zastępca powiedział.
Miał głęboki, nieco chropawy głos. Za moich czasów zrobiłby karierę w radiowym
kąciku złamanych serc.
Nazywam się Howen Reds, jestem prywatnym detektywem.
Zastępca to ja powiedział, jak gdyby nie słysząc, co mówię.
Zamilkłem i patrzyłem na niego, czekając na ciąg dalszy. Wsadził dłoń pod
kombinezon i podrapał się po barku. Był niezle owłosiony chrzęst szczeciny
słychać było z odległości trzech metrów. A przecież człowiek miał z biegiem
czasu gubić owłosienie, ja już nawet zacząłem.
Prowadzę dochodzenie w sprawie kidnapingu powiedziałem. Brodacz w
kameleonie wydawał się być zainteresowany głównie wyszukiwaniem co gęstszych kęp
włosów, w każdym razie w żaden sposób nie reagował na moje słowa. Nad tym
terenem powinien był przelatywać flyer z porwanym dzieciakiem. Ponieważ nie było
[ Pobierz całość w formacie PDF ]