s [ Pobierz całość w formacie PDF ]

żagle? Ale to nic, można się wycofać, dokiem nie rozporządzamy. Ale kto każe  pościgowcom"
trzymać się naszych założeń i uwzględnić nasze przewidywania? Dwa i dwa jest cztery, jeśli dwa
jest rzeczywiście dwa...
Nie mieli racji, ponieważ ja byłem dowódcą, a oni podkomendnymi. Określenie sił następuje samo
przez się, ma się rozumieć, nie brałem pod uwagę buntu, który wprowadza inne zasady w stosunki.
Koledzy szli ze spuszczonymi głowami, duktem pełnym wibrującego słońca.
Po wyjściu z puszczy od razu zaczęła się moja klęska. Dotyczyła wszystkich, mogła się skończyć
fizyczną katastrofą dla wszystkich, na czele ze mną, ale ja byłem
162
163
redaktorem nowych projektów i ich fiasko, h a n i e b-n e fiasko obciążało mnie, bez dzielenia się z
kimkol- '" wiek.
Tyle co wyszliśmy na pełne światło dzienne, wypadki potoczyły się w tempie błyskawicznym. Na
miejscu naszego nocnego obozowiska rozłożył się istny jarmark z namiotami i wózkami,
oddzielony w dość dużej odległości od swego centrum rojem włóczni i dzid. Przeciw puszczy vis a
vis wyrąbanego duktu ustawili kuszę, takiego spróchniałego jaszczura przedpotopowego, opartego
o baobab. Motyle płynęły w tym kierunku, zdawało się, że pragną zatkać lufę. Przy kuszy stało
kilkunastu półnagich wojowników, od ich lśniących torsów promienie słońca odbijały się
refleksami. Wprost do nas... Wprost na nas...
Pierwszą moją reakcją było cofnąć się. To cofnięcie się nie z powodu strachu, ale przed
kompromitacją. Oślepłem od wstydu i nawet nie zauważyłem, że na mój ruch wojownicy postąpili
kilka kroków naprzód. Powstrzymali koledzy.
 W dżungli będą dziesięć razy silniejsi od nas, sam ostrzegałeś.
 Tak, ostrzegałem... Ale może nie pójdą za nami.  Wyciągnąłem tę pukawkę i manewrowałem
nią w słońcu. Promienie odbijały się od muszki i biegły jak strzały. Wojownikom nie była obca ta
broń. Stanęli, pokrzykując do tyłu gardłowym głosem. Spod największego namiotu wydobyło się
chłopisko ubrane za dziesięciu.
Nie będę szczegółowo opisywał tej śmiesznej bitwy na spojrzenia celowane z odległości i na
lornetki. (Ten dobrze ubrany facet też miał lornetkę.) W pewnym momencie ów facet, wykonawszy
kilkanaście niezrozumiałych dla mnie ruchów włącznie z podskokami i próbą zdzierania z siebie
szat, wycofał się do swego namiotu, na którym po chwili pojawił się buńczuk i wywieszono
164
świętą chorągiew Mahometa, trochę sfatygowaną, zaraz też wychynął stamtąd ów facet, ale w stroju
całkowicie białym. Wojownicy doszlusowali do niego. Na jego tle wyglądali jak istoty-robaczki 
stworzone z samego cienia. Wódz pochłaniał blaski słońca. Te blaski i te czarne robaczki pociągnął
do kuszy. Na jego znak część robaczków rozsunęła się po barwnych polach, po obu stronach wodza,
w kierunku dżungli, niedwuznacznie zamierzając odciąć nam drogę odwrotu. Mogłem ubiec te
zamiary, wycofując się póki czas. Zresztą na pewną zgubę, wojownicy dzwigali włócznie i łuki.
Manewr nazywałby się czczym gestem. Nie uczyniłem tego. Ale i tak nie chciałbym tego uczynić,
ponieważ znów przeszkodził Karl... Pojawił się ze swym Rudolfem i wcale nie dyskutując nad
realnością ataku, od razu wyciągnął wnioski z widoku wystawionej pod baobabem kuszy i pistoletu
w moich rękach. Wnioski krwiożercze, i to było dla mnie pociechą.
 Verteidigen?  spytał z podniesioną głową.  Oder... attackieren?
Zanim zdołałem ochłonąć, Karl wyciągnął zamaszystym ruchem piękny, oksydowany mauzer z
kabury i pokazywał nim kierunek natarcia i obrony.  Vor-warts? Links? Dort wo Rudolf?
Verstehen Sie?
Jestem pewny, że w tym momencie Karla rozdęła jego ważność. Mniemanie o ważności. Misja!
Bez nich nie damy sobie rady... Jeszcze nie zdołałem porachować się wewnętrznie w związku z
rozbiciem mojej wspaniałomyślności  on też miał rewolwer!  a już ten hycel chciał mieszać się
w nasze sprawy. To było za gwałtowne dla mnie  od stanu wyższości moralnej do kompromitacji.
Stał nade mną w swoim tropikalnym ubraniu, przeżartym już zielenią, jak skoczek w znanym nam z
wojny ubiorze. Dyktował warunki... Uśmiechał się do fi-
165
gla lub  co gorzej  do obrazka swojej ż kolei wspaniałomyślności.
 Weg!  sykałem. Wojownicy docierali już do dżungli.
 Warum?  zdziwił się Karl.
 Dlaczego?  krytykowali moi koledzy.
 Nie będzie fałszywego sojuszu! Oni...
Karl wywracał swoimi niebieskimi oczami i gestem rozpaczy zatoczył krąg, sytuacja stawała się
coraz niebezpieczniej sza. Rudolf składał dłonie i popłakiwał:  Kaputt, kaputt.
 Gemeinsame Sache...  jeszcze próbował dyskutować. Ale tak mi się tylko zdawało. Nie
zauważyłem nowego ruchu pistoletem w ręce Karla. Powiedziałem:
- Unsere Sache ist gegen germanische Sache. Ich glaube...
 Meine Sache ist Euere Sache! Sehen Sie!  Teraz dopiero zorientowałem się, że wręcza mi
swój piękny mauzer, mnie  Polakowi, żebym bronił i zwyciężał we wspólnym imieniu. Ale ręka
mu drżała. Z żalu i obawy, czy będę zdolny sprostać zadaniu i zaufaniu.
Dno dna!
Na tym dnie ktoś był nade mną, stopami na mojej głowie, swoją głową wydobywając się jednak nad
poziom.
Nie chciałem przyjąć broni. Wtedy Zenek zdradliwie, bez rozkazu, przejął pistolet i odrepetował.
Rany Boskie, stanie się coś nieodwołalnego, czego historia mi nie zapomni. Więc ratowałem honor
i sens historii, i odebrałem Zenkowi... Kiedy się obejrzałem, byliśmy już osaczeni.
 No...  powiedziałem zrezygnowany i... z ulgą.
 Donnerwetter  jęknął Karl.
166
 Kaputt  zachlipał jeszcze raz Rudolf.  Meine Kinder...
 Doczekaliśmy się swego  orzekli moi koledzy.
Przeszliśmy razem dużo. Były między nami nieporozumienia, ale nie tej miary. Małe chwaściki na
czystym polu wielkiej przyjazni. Chwaściki nagle pod ciśnieniem niespodziewanego rozwoju
wypadków rozrosły się w drzewa przesłaniające wszystko.
Odkąd straciłem prawdziwą żonę i odkąd nowa żona była dla mnie tylko towarzyszką formalną ze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl